[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nic nie szkodzi - odparł, wzruszywszy ramionami.I tak roztrwoniłjuż tyle czasu, cóż zatem znaczyła jedna godzina? - Zdążę jeszcze wypić ka-wę - dorzucił wesoło i ruszył do baru.Mimo pulsującego bólu w rozbitym nosie, rozsadzała go euforia.Naresz-cie miał dokąd jechać! Jackie nigdy go nie zdradziła, a w dodatku urodziłamu dziecko.Dziecko! Nick zastanowił się, jakie ono jest.Ile mogło miećmiesięcy? Pamiętał jak dziś te nudności i zawroty głowy u Jackie, gdy wy-bierali się na konne przejażdżki.Pamiętał, jak strasznie wychudła i zmar-niała.Ona wtedy była w ciąży.A on, głupiec, posądził ją o zdradę!Oby tylko mi wybaczyła - pomyślał.Nagle wzrok Nicka przykuł stojący u wejścia do baru starszy mężczyznaw mocno zniszczonym płaszczu, pogniecionym kapeluszu i z plastikowymkubkiem w dłoni.Zza okularów w drucianej oprawie spoglądały zamyśloneoczy; reszta twarzy tonęła w bujnym siwym zaroście, którego właścicielnajwyrazniej nie strzygł od miesięcy.Oto Paryż - pomyślał Nick z ironią - miasto kultury i sztuki, a jednocze-śnie miasto nędzy i ubóstwa.Ogarnięty współczuciem sięgnął do kieszeni kurtki, a wyszperawszyportfel, wyjął z niego banknot dwudziestodolarowy.Zdecydowanym kro-kiem podszedł do żebrzącego mężczyzny i wrzucił pieniądze do kubka, poczym nie czekając na podziękowanie, wszedł do baru.Gdyby się odwrócił, ujrzałby ogromny wyraz zdumienia w oczach zaszkłami w drucianej oprawie.- Co dla pana? - zapytał uprzejmym tonem barman, gdy Nick rozsiadłsię na barowym stołku.- Poproszę małą kawę - odparł i zaraz pomyślał: Jackie nie znosiłakawy.Ciekawe dlaczego?W tej samej chwili poczuł, że ktoś za nim stoi.Odwrócił się gwałtownie iz wrażenia omal nie spadł z taboretu.To był mężczyzna w zniszczonympłaszczu i z plastikowym kubkiem w dłoni.Mężczyzna zanurzył palce w kubku i Nick w największym osłupieniu uj-rzał tak szczodrze ofiarowany przez siebie banknot - ociekał kawą.397 - To chyba pańskie - powiedział nieznajomy kładąc banknot na ladziebaru.Barman postawił przed Nickiem kawę.Była w takim samym plastiko-wym kubku.- Ja.- Nickowi kompletnie odjęło mowę.- Przepraszam.Ja.- Nie szkodzi - mężczyzna roześmiał się rubasznie.- Jestem przyzwy-czajony do tego, że ludzie często biorą mnie za żebraka.Pozwoli pan, że siędosiądę.- Nie czekając na zaproszenie usiadł obok Nicka.Najwidoczniej nieżywił do niego urazy.- Nazywam się Pierre Gilbert.Gilbert! Nick zaczerwienił się ze wstydu po czubki uszu.Słyszał to nazwi-sko niejednokrotnie podczas swej wędrówki po Alpach.Gilbert - światowejsławy antropolog, profesor jednego z uniwersytetów paryskich, zapalonyalpinista i himalaista, zdobywca wszystkich ośmiotysięczników.I oto Pierre Gilbert siedział teraz obok niego.A ja wziąłem go za żebraka- pomyślał ze zgrozą Nick.- Jestem Nicholas Coleman - przedstawił się.- Właśnie czekam nasamolot do Indii, stamtąd lecę do Katmandu.- O - żywo zainteresował się profesor - czyżbym miał przyjemność zentuzjastą wspinaczki wysokogórskiej?- Nie - jeszcze bardziej zawstydził się Nick.- Lecę do żony i dziecka.- Chłopczyk czy dziewczynka?Nick spuścił wzrok, śmieszne, nawet nie wiedział, czy ma syna, czy cór-kę.- Chłopczyk - strzelił na oślep.Po chwili milczenia Gilbert rzekł z nostalgią:- Nepal to przepiękny kraj, byłem tam nie raz.Znam Himalaje jakwłasną kieszeń, a mimo to za każdym razem fascynują mnie od nowa.Toteżzazdroszczę panu tej podróży.Ja niestety lecę zaledwie do Rzymu.Mamtam wygłosić nudną prelekcję.Gawędzili ze sobą jeszcze przez pół godziny, dopóki głos z megafonu niezapowiedział lotu do Rzymu.- Na mnie już pora - Gilbert podał dłoń Colemanowi.- Miło się z pa-nem rozmawiało.- Do widzenia, profesorze.Gdy Gilbert opuszczał stanowisko odpraw celnych, usłyszał rozpaczliwewołanie:398 - Profesorze Gilbert! Profesorze Gilbert!Obejrzał się.Przez halę odpraw pędził w jego stronę poznany w barzemłody Amerykanin z zaklejonym plastrem nosem, wymachując kartką pa-pieru.- Profesorze Gilbert - zziajany Nick dopadł Francuza - pomyślałem,że może pan będzie umiał mi pomóc.- Co się stało, panie Coleman?- Pan zna się na górach.- Nick wyciągnął w stronę profesora pożół-kłą i wymiętą od ciągłego pokazywania fotografię Nancy Coleman.- Możepan będzie wiedział, co to za góry w tle?- Pan raczy żartować? - Gilbert popatrzył na niego podejrzliwie.-Przecież to Mount Everest, najwyższy szczyt świata.Nickowi świat zawirował przed oczami.- Jest pan pewien? - wychrypiał, blednąc nagle.- Młody człowieku - odparł poirytowany profesor - może i wyglądamna włóczęgę, ale dowiedz się pan, że wierzchołek Mount Everest rozpoznamzawsze, nawet w nocy, choćby nie wiem, z której strony go sfotografowano.I właśnie na tej fotografii - uderzył palcem w zdjęcie Nancy - widnieje Mo-unt Everest.- To powiedziawszy, profesor oddalił się.Nick stał osłupiały jeszcze przez chwilę, po czym ryknął niepohamowa-nym śmiechem.Zrozumiał, jak okrutnie zadrwiła z niego matka, posyłającmu list z Francji.Jak było do przewidzenia, nie zastanowił się głębiej nadtreścią fotografii, tylko pognał jak oszalały w Alpy i.zmarnował na poszu-kiwania dwa lata.Tak samo, jak niegdyś, szesnaście lat temu, przyjął za pewnik słowa dok-tora Brackleya z kliniki w Trenton, zbyt łatwo godząc się z nieuleczalną cho-robą Nancy Coleman.Tymczasem Nancy ani nie była nieuleczalnie chora, ani też nie było jej wAlpach.- Nigdy nie poświęciłem ci wystarczająco dużo czasu, mamo - szepnąłdo siebie.- Zasłużyłem na to, co mnie teraz spotyka.Zapowiedziano opózniony lot do Indii.Nick zajął miejsce w samolocie.Nie czuł do matki żalu.Dziękował Opatrzności, że dała mu dziś spotkaćsię z arabskim szejkiem, a teraz także z francuskim himalaistą.399 Gdy jeszcze dwie godziny temu snuł plany, by osiąść na stałe w NowymJorku, teraz leciał do nieznanego Nepalu, w najwyższe góry świata, abyodnalezć tam dwie, nie! - trzy najdroższe osoby.I niech mnie - pomyślał szczęśliwy, gdy samolot podrywał się do lotu -jeśli Jackie Sand nie miała nic wspólnego ze zniknięciem mojej mamy! Rozdział XXXJackie Sand nadal mieszkała wraz z córką i Nancy.Leśna chata nie byłajuż tą samą wątłą konstrukcją z gliny i bambusa, w której niegdyś mieszkałaSaran Rai.Teraz ściany domu były zrobione z mocnych sosnowych bali.Przybyło też izb - rozbudowano parter i wzniesiono obszerne poddasze zczterema sypialniami.Dwie kobiety ze wsi przychodziły sprzątać i gotować.Opiekę nad Evą bezspornie sprawowała Nancy.Za domem ciągnął się malowniczy ogród, dalej zaś Jackie kazała wybu-dować stajnię - nic wielkiego - ot, na jakieś sześć do dziesięciu koni.- Nie zamierzasz chyba - zażartował Arthur Scott, gdy przyjechał tuzimą z wizytą - zrobić konkurencji Tony'emu Bearsowi?- Ależ skąd! - roześmiała się wówczas.- Po prostu nie potrafię żyć bezkoni.- Więc.- Arthur spoważniał nagle - nie wrócisz już do nas?Doskonale wiedziała, co miał na myśli.Lovestone nie żył, rachunki zo-stały rozliczone, a ona była właścicielką olbrzymiej międzynarodowej firmy,co więcej - miała dziecko, które potrzebowało wykształcenia, rówieśników ipoznania świata.Potrzebowało też ojca, ale o tym Jackie Sand starała się zawszelką cenę nie myśleć.- Oczywiście, że wrócę, Arthurze - odparła.- Za rok, może dwa, tegojeszcze nie wiem.Ale wrócę na pewno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed