[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W ręce trzymał włócznię, a na plecach miał łuk i kołczan.Obojętnie przysłuchiwał się rozmowie. Czy naprawdę nie możesz nam wskazać drogi doBrunschwick-Falls, czcigodny starcze? nalegał Kantor.Na tak uprzejme pytanie twarz starego gnoma wykrzywiłasię i pojawił się na niej grymas gniewu.Zaczął z siebiewyrzucać potok gwałtownych słów.Angelika rozpoznaław nich wersety z Biblii, przekleństwa, proroctwa, oskarżenia,a także zdania łacińskie i greckie, z których wynikało, żeludzie z Brunschwick Newehewanick po indiańsku byliszaleńcami, nieukami, bezbożnikami i sługami szatana, i on,George Shapleigh, nigdy już nie postawi stopy na ich ziemi.Kantor powtórzył prośbę z młodzieńczą prostotą.Starzecstopniowo się uspokajał, zrzędził jeszcze przez chwilę, rzuciłkilka przekleństw, po czym, odwróciwszy się do nich plecami, zaczął iść ścieżką.Poszli za nim, a Indianin, wciążmilczący i nieprzenikniony, zamykał pochód. Czy mam rozumieć, że ten stary, szalony Anglik chcenam pokazać drogę? - wymruczał pod nosem Maupertuis. Na to wygląda odparł Kantor. Idzmy za nim,zobaczymy, dokąd nas zaprowadzi. Zapytaj, czy nie wsiadłby na jednego z naszych koni powiedziała Angelika. Może jest zmęczony.Kantor przekazał propozycję swojej matki, ale Anglik,nie odwracając się, wykonał gwałtowne gesty mające oznaczać, że czuje się obrażony i że konie również są dla niegoistotami diabelskimi.Szedł szybko podskakując i, co było dziwne, bezszelestniew swoich wielkich butach.Wydawało się, że ledwo dotykaziemi. To stary zielarz wyjaśnił Kantor. Twierdzi, żeprzemierzył wszystkie lasy Ameryki w poszukiwaniu ziół dowyrobu swoich lekarstw.To wyjaśniałoby podejrzliwość,z jaką muszą się do niego odnosić jego rodacy.W NowejAnglii nie lubi się ludzi, którzy błąkają się po lesie, jak namto przed chwilą wyjaśnił.Wielki z niego dziwak, ale myślę,że można mu zaufać, jeśli chodzi o pokazanie drogi.59Nie chcę iść do Anglików i nie chcę, żeby Indianin,którego nie znam, deptał mi po piętach skarżył się w ciemności Adhemar.Za każdym razem, kiedy się odwracał,widział tę kamienną, ponurą twarz i czarne, wpatrzonew niego oczy.Koszulę miał mokrą od zimnego potu, zresztąnie pierwszy raz w życiu.Ale trzeba było iść naprzód,potykając się o korzenie.Mały człowieczek w spiczastym kapeluszu wciąż szedłprzed nimi skocznym krokiem, podobny do ponurego elfaalbo do chochlika, który włożył żałobę.Co pewien czasznikał w cieniu, a potem znów pojawiał się między drzewamiw czerwonych promieniach słońca.Kiedy tak kluczyli po lesie, Angelika z obawą zauważyła,że zapada noc.Wieczorny fiolet rozpościerał się w dolinach.Co pewien czas starzec obracał się w kółko, mruczącjakieś niezrozumiałe słowa, a jego wzniesione ręce i chudepalce zdawały się wskazywać coś w powietrzu. Może on jest zupełnym wariatem i nie wie, dokąd nasprowadzi powiedział zaniepokojony Maupertuis. Ach,ci Anglicy! Niech nas zaprowadzi dokądkolwiek, byle tylko wyjśćZ tego lasu odrzekła Angelika, która zaczęła już tracićcierpliwość.Prawie natychmiast, jakby dla spełnienia jej życzenia,ukazała im się szeroka równina porośnięta zieloną trawą,poprzecinana małymi skałkami i jałowcami.Gdzieniegdzie,jakby na straży, stał cedr targany wichrem albo grupaświerków.Daleko, bardzo daleko za zalesionymi pagórkamii dolinami jaśniało na wschodzie perłowobiałe niebo jaknad morzem.Było niczym obietnica.Ale wiatr wiejący nadrówniną przynosił znajomy, choć nieokreślony zapach.Pokluczyli trochę wśród skał i krzewów, po czym znalezlisię w mrocznej dolinie, do której nie przedostawał się żadenpromień światła.Jej zbocze wznosiło się przed nimi, rysującsię czarną linią na tle nieba.To stamtąd dochodził tenzapomniany zapach i silny zapach zaoranego pola.Nic nie było widać w ciemności.Można było tylko wyobrazić sobie wydającą tę woń żyzną, wilgotną ziemię i zaorane lemieszem bruzdy.60Stary Shapleigh zaczął mruczeć coś pod nosem i śmiaćsię szyderczo. Oczywiście! Roger Sloughton jest jeszcze w polu.Ach,gdyby tak mógł zlikwidować noc, gwiazdy i sen, któryciąży mu na powiekach, jaki byłby szczęśliwy! Nie zaznałbynigdy chwili odpoczynku.Miotałby się bez końca, grzebałbyw ziemi, drążyłby, orał bez końca.Jego widły byłyby wiecznie w ruchu, jak widły diabła w piekle, wiecznie, wiecznie. Widły diabła są bezużyteczne, a moje nie, stary gburze odpowiedział stłumiony głos od strony pola.Diabeł swoimi widłami miesza szumowiny ludzkich dusz,a ja sprawiam, że z ziemi wyrastają kwiaty błogosławioneprzez Pana.Zbliżył się do nich ledwo widoczny cień. A temu zadaniu nigdy nie można poświęcić za dużoczasu kontynuował ten sam głos kaznodziejskim tonem. Nie jestem taki jak ty, stary czarowniku, który nielękasz się splamić swoją duszę kontaktem z najbardziejniebezpiecznymi elementami natury.Hola! Kogo do nasdzisiaj wiedziesz, duchu ciemności? Kogo prowadzisz z tychprzeklętych stron?Rolnik się zatrzymał i wyciągnął szyję. Zmierdzi Francuzem i Indianinem wymruczał.Stać! Zatrzymajcie się!Można było zgadnąć, że podnosi broń na ramię.Na tenmonolog Shapleigh odpowiedział szyderczym śmiechem,jakby to wszystko bardzo go bawiło.Konie parskały, zaniepokojone grzmiącym głosem rozbrzmiewającym w środku nocy.Kantor, pozdrawiając Anglika, popisał się swoją najlepszą angielszczyzną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]