[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obaj życzymy ci jak najlepiej. A przy okazji C.C.wyciągnie nas z długów? Nie powiem nie. Ojciec próbował ją udob-ruchać, gładząc delikatnie po ręce. Ta ziemia jestnaszym dziedzictwem i mamy obowiązek przekazaćją następnym pokoleniom.Moja droga, to miejsce tokawał historii.W tym domu kwaterował jeden ze 126 MEKSYKACSKI ZLUBsłynnych generałów wojny secesyjnej; kiedy indziejna ranczo napadli Komancze i zabili jednego z kow-bojów; stąd kawaleria wyruszała na Paso del Norte.Chciałbym, żeby twoje dzieci odziedziczyły tę ziemię.Dotknęła jego spracowanej dłoni. Tato, ja to wszystko rozumiem.Sam mówiłeś, żemałżeństwo to nie bułka z masłem.Nawet wtedy, gdymałżonkowie bardzo się kochają.A co dopiero, gdynie ma między nimi miłości. Przecież ty go kochasz!  Po raz pierwszy nazwałrzecz po imieniu. Widzę, jak na niego patrzysz, jakśmieją ci się oczy, gdy wchodzi do pokoju.On tego niedostrzega, bo nie patrzy.Ale to, że nie chce anulowaćmałżeństwa, pozwala ci mieć nadzieję, że nie jesteśmu obojętna.Mam rację? I co z tego, że nie chce unieważnienia?  Wzru-szyła ramionami. Zadowoli się każdą kobietą. Nieprawda  odparł, po czym wyciągnął z kie-szeni zegarek z dewizką i sprawdził czas. Robi siępózno, więc nie mogę ci teraz wytłumaczyć, jakbardzo się mylisz.Nie wrócę na lunch, ale C.C.wspominał, że wpadnie do domu coś zjeść. Już ja mu coś zaserwuję. No, no, moja panno.Tak się traktuje człowieka,który wyciąga z długów twojego steranego życiemojca?Skrzywiła się. Niech ci będzie.Spróbuję być miła.Tylko niemyśl, że zrezygnuję z pracy, o której ci mówiłam Diana Palmer 127 rzuciła przez ramię, zbierając ze stołu naczynia. Jeśli mnie zatrudnią, nikt mnie nie zatrzyma.Ojciec machnął ręką i ruszył do drzwi.Zajęła się codziennymi obowiązkami.ZaproszenieC.C., by obejrzała wyładunek jałówek, nie dawało jejspokoju.Zbytnio nie nalegał, przypomniała sobie.Nadodatek cała ta akcja na pewno już dobiega końca.Mimo to ostatecznie zdecydowała się tam pojechać.Jechała konno wyboistymi ścieżkami w stronęmiejsca, do którego przyjeżdżały ciężarówki z byd-łem.Po drodze rozmyślała o różnicach między tymiterenami, położonymi w urodzajnej dolinie, a od-dalonymi zaledwie o kilka mil od pustynnych ob-szarów otaczających El Paso.Pustynia: urzekającasurowym pięknem i tajemnicza.Na tym nagim ugorzemożna było spotkać oazy bujnego życia w najróżniej-szych kształtach i kolorach.Kolczaste opuncje bywaływyjątkowo złośliwe, lecz kwitły najpiękniej ze wszyst-kich pustynnych roślin.Kiedy przychodziły deszcze,pustynia rozkwitała tysiącem jaskrawych barw.Nawetniezniszczalny jadłoszyn wypuszczał cudne pąki.Wo-kół zaczynało nagle roić się od zwierząt, i to całkieminnych niż grzechotniki i jaszczurki.Natomiast ziemia należąca do Bena, na terenieokręgu Hudspeth niedaleko Fortu Hancocka na po-łudniowy wschód od El Paso, była krainą zieleni.Dzięki bliskości rzeki Rio Grande dolina miała bardzourodzajne gleby porośnięte bujną trawą i doskonalenadawała się do wypasania bydła.W drugiej połowie 128 MEKSYKACSKI ZLUBXIX wieku wojsko amerykańskie zbudowało nadrzeką liczne forty, które miały strzec granicy z Mek-sykiem.Jeden z nich nosił imię generała WinfieldaScotta Hancocka.Penelopa zwiedzała go wiele razypodczas wycieczek z rodzicami, którzy bardzo inte-resowali się historią.Dzięki ich pasji poznała dziejeswojej małej ojczyzny: wiedziała kto i dlaczegowywołał wojnę solną, potrafiła odnalezć gorące zród-ła, z których w dawnych czasach korzystali Indianie.W dzieciństwie chętnie przebywała w tych histo-rycznych miejscach.Wyobrażała sobie wtedy indiań-skich wojowników przemierzających okolicę na ma-łych zwinnych koniach, dzięki którym zaskarbili sobiemiano najlepszej lekkiej kawalerii świata.Przed oczy-ma przesuwały jej się obrazy kowbojów pędzącychwielkie stada bydła oraz złowrogie twarze legendar-nych meksykańskich bandytów, takich jak PanchoVilla.Bujna wyobraznia pomagała jej łagodzić smu-tek wynikający z faktu bycia jedynym dzieckiemw rodzinie.Ciekawe, czy C.C.lubi historię? Nigdy z nim o tymnie rozmawiała.Pochłonięta wspomnieniami, dotar-ła do niewielkiej rzeki, zwanej potocznie MathewsCreek, dopływu Rio Grande.Brzegi rzeki, wylewają-cej rokrocznie podczas wiosennych deszczy, dawałyschronienie licznym gatunkom zwierząt, między in-nymi widłorogom i jeleniom.Ben Mathews pozwalałczasem organizować polowania, ale wyłącznie myś-liwym, których dobrze znał.Wcześniej wytrzebiono tu Diana Palmer 129większość drapieżników, zaburzając tym samym pro-ces selekcji naturalnej, więc teraz człowiek musiałwziąć ten obowiązek na siebie.W przeciwnym razieszybko rozmnażające się dzikie zwierzęta trawożernepustoszyły pastwiska, odbierając pożywienie zwierzę-tom hodowlanym.Z niewielkiego wzniesienia dojrzała ogromne cię-żarówki, z których wyprowadzano młode krowy.Gdypo chwili dostrzegła C.C., który siedząc na ogrodzeniupastwiska, nadzorował akcję, serce skoczyło jej dogardła.On zaś chyba wyczuł jej obecność, bo spojrzałza siebie.Powitał ją szerokim uśmiechem.Zeskoczył na ziemię i ruszył w jej stronę: wysoki,smukły i bardzo niebezpieczny.Pomyślała, że na całymświecie nie ma drugiego takiego mężczyzny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed