[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja pozwoliłem Albertowi dopaść Glendę.On takbardzo nienawidzi ludzi pracujących w policji! To chyba ma związek jeszcze z jego ojcem, równie nieudolnym ochroniarzem.Tymczasem ojciec Glen¬dy był prawdziwym gliną.W przeciwieństwie do ojca Alberta.On spłodziłsyna, który pragnął dowieść, że jest lepszy niż ojciec, a jednocześnie gardziłsamym sobą za to, że poszedł w jego ślady.No właśnie.Albert żyje w konflikcie z samym sobą, Albert jest osobą niekompetentną.Dlatego było wiadomo, że mu się nie uda.242- Obstawiasz przeciwnika swojego piona - stwierdziła Rainie.- Tak, ale to jest bez znaczenia.Gdyby Albertowi się udało, o zamordowanie Glendy oskarżono by Pierce'a.Wtedy musiałby wrócić do Wirginii.A gdyby Albertowi się nie udało, Pierce musiałby z nim porozmawiać, a w tymcelu musiałby też przyjechać do Wirginii.Tak czy inaczej -ja wygrywam!- Zwabiłeś Quincy'ego do domu, żeby go zabić.- Nie, odciągnąłem go, żebym mógł zabić ciebie!- Przepraszam, ale zdążyłam się zastanowić i nie mam zamiaru dziś zginąć.- Rainie wykonała kolejny gest w stronę Kimberly.Dziewczyna skinęła i pobiegła sprawdzić kolejno wszystkie okna.Spoglądała zarówno w dół, jaki w górę.Kiedy zakończyła kontrolę, zostawiła okna otwarte, tak jak to wcześniej zaplanowały.Dała znak, że schody pożarowe są puste i skierowała się do sypialni, by tam dokonać podobnej kontroli.- Rainie, boisz się piekła? - spytał mężczyzna.Rainie usłyszała trzaskiw słuchawce.Facet musiał dzwonić ze swojej komórki, a to znaczyło, żemógł być wszędzie.Mógł wjeżdżać windą.Mógł czołgać się korytarzem.Myślał, że rozmawiając z nią, odwróci jej uwagę.Już wkrótce miał się przekonać, jak bardzo się mylił.- Nie boję się piekła - odparła.- Uważam, że samo życie bywa czasempiekłem.- Cierpienie tu na ziemi? Przyznaj, że jednak masz jakieś wyobrażenieo nagrodzie i karze.Biorąc pod uwagę to, czego dokonałaś, chyba masz jakieś wyobrażenie o tym, gdzie w końcu wylądujesz.- Lepiej mów o sobie.Przez cały czas chciałeś ukarać Quincy'ego.Ileosób zabiłeś, żeby tego dokonać? Dlatego wnioskuję - powiedziała szyderczo - że religia cię nie obchodzi, więc twoja wieczna kara będzie polegała na jednej długiej sesji opalania się.Kimberly wróciła z sypialni, kręcąc głową.Na schodach pożarowychbyło pusto.Skierowała się w stronę drzwi, lecz Rainie zatrzymała ją stanowczym gestem.Czytała o tym, że ludzie ginęli od strzału, kiedy próbowali wyjrzeć przez dziurkę od klucza.Nie wiedziała, czy to naprawdę może sięzdarzyć, ale wolała się nie przekonywać.Wskazała na dywan.Kimberly zrozumiała i wyjrzała przez szparę pod drzwiami.Nie było żadnych stóp.- Chcesz mnie zabić, Rainie? - spytał.- Myślę o tym - odparła i rzeczywiście miała taki zamiar.- Myślenie to jeszcze za mało.Musisz postanowić dokonać tego aktu.Spróbuj uzmysłowić sobie ten cel, wyobraź sobie siebie jako zwycięzcę.- Cudownie! Rosół dla wielokrotnego mordercy! Chciałabym, żeby choćraz zaatakował mnie jakiś niemowa.Kimberly czekała na kolejne wskazówki.Była wyraźnie zdenerwowana.Rainie też była zdenerwowana, chociaż mówiła całkiem spokojnym tonem.243On był blisko.Lubił poczucie bliskości z ofiarą.Lubił być na miejscu, żeby zabić.- Czy Kimberly jest z tobą? - rzucił nagle.- Dlaczego pytasz? Czy ja ci nie wystarczę? - Rainie nerwowo rozgląda­ła się po mieszkaniu.Na schodach pożarowych nikogo nie było.Podobnie zadrzwiami na korytarz.Skąd jeszcze mógł nadejść? O czym nie pomyślała? -Przekonasz się - bąknęła.- Potrafię świetnie prowadzić rozmowę.Jestem inteligentna i piekielnie złośliwa.Nie co dzień spotyka się kogoś takiego.Wtedy zrozumiała.Ona i Kimberly jednocześnie spojrzały w górę.JezuChryste! Przez sufit pokoju przebijało się wiertło.Jak on to zrobił?- Biegnij! - wrzasnęła Rainie.Kimberly rzuciła się do drzwi.W tymmomencie mężczyzna powiedział:- Dziękuję, Rainie.Z przyjemnością wejdę do środka.Zbyt późno zrozumiała swój błąd.Gdyby rzeczywiście wiercił, usłysza­łyby hałas.Zatem musiał przygotować się wcześniej.A wyglądanie przezszparę pod drzwiami nigdy nie daje pewności.Wystarczyło, że intruz odsunął się o krok w bok.Rainie opadła na kolana.Niestety, Kimberly zdążyła już otworzyć drzwi.Jego pistolet wycelowany był prosto w jej pierś.- Carl Mitz - warknęła Rainie.- O Boże! Doktor Andrews! -jęknęła drżącym głosem Kimberly.- Poproszę pistolety - zażądał doktor Andrews, wchodząc do pokojui kopnięciem zamykając za sobą drzwi.Ubrany był całkiem zwyczajnie,w spodnie khaki i koszulę z białym kołnierzykiem.Wyglądał jak przeciętnyprzechodzień na ulicy, z wyjątkiem tego, że poza dużą czarną torbą zawieszoną na lewym ramieniu trzymał w dłoni pistolet kaliber 9 mm.W tym momencie lufa znalazła się w odległości dziesięciu centymetrów od głowyKimberly.Jej twarz była biała jak kreda.- Broni się nie oddaje - powiedziała nienaturalnym głosem.- Policjantnie powinien oddawać swojej broni.- Oddaj mu broń - rzuciła Rainie.- Na Boga! To nie egzamin końcowyna akademii policyjnej, a ty nie jesteś kuloodporna!- Jedna z nas przeżyje - nalegała Kimberly tym samym dziwnym to-'nem.- Strzeli, ale nie zabije nas obu.- Kimberly.- To wszystko moja wina.Spójrz na niego.Nie rozumiesz? To wszystkomoja wina!Doktor Andrews uśmiechnął się.Pozwolił, żeby torba zsunęła mu sięz ramienia.Upadła ciężko na podłogę.244- Bardzo dobrze, Kimberly.Zastanawiałem się, kiedy wreszcie się domyślisz.W końcu mówiłem ci, że nie będę człowiekiem ci obcym.- Ale moje napady niepokoju.- Śledziłem cię.Powiedziałem ci, że będziesz znała swojego mordercę,ale nie zamierzałem ci wyjawiać, że już go znasz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed