[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z tej odległości trudno było dostrzec jakiekolwiek kształty.Widać było jedynie, że lód jestnierówny, pokryty długimi, łagodnymi krzywiznami.Wysoko ponad nimi niebo połyskiwałojasnym, metalicznym błękitem.Widoczny na nim półksiężyc Nizany zdawał się z gruntuobcy, jego ciemność była wręcz odpychająca.W górze wirowały pasma obłoków, prawie takjasne jak sam lodowiec.Wszystkie mknęły w tym samym kierunku: od szelfu w stronęoceanu.Gdy Lawrence spojrzał w dół, dostrzegł jedynie wydmy ze śliskiego błota, przysypaneśniegiem.Pośród nich migotała woda, tworząc niekończący się splot połączonychzmarszczek.Woda płynęła tu szybko, obmywając zbocza wąwozu i wyrywając z nich wielkiekawały błota.Grudy lodu unosiły się na powierzchni, kołysząc się i zderzając z taką siłą, żeaż posypały się lodowe drzazgi, niektóre z nich nawet rozpadały się na pół.Widok wywarł na Lawrensie spore wrażenie.Kiedyś myślał, że tundra otaczającaTempleton jest ponura, ale dopiero tutaj przekonał się, jak wygląda prawdziwe pustkowie.Nie było tu żadnych terraformujących alg rosnących w kałużach błota, żadnych śladówwolnożyjących organizmów z wolna wzbogacających ziemię florą bakteryjną.Wyłącznienaturalne procesy geologiczne, wielkie wyniosłe i obojętne, nietknięte przez makiawelicznepnącza życia.Poczuł się mały i nieważny.Po jakimś czasie niewielki samolot zaczął skręcać i skierował się w stronę lodowca.Jego krawędz przez większość czasu opadała stromą ścianą, jednak duże odcinki runęły,tworząc wielkie lodowe piargi.Szczyt lodowca przecinały głębokie szczeliny służące zakoryta rwących rzek.Niektóre z tych kanionów miały ponad kilometr głębokości i wciąż siępogłębiały, w miarę jak strumienie topiły swe własne dno, jednak wciąż wznosiły się wysokoponad dnem oceanu.Skraj lodowca Barclaya zdobiły obecnie najbardziej imponującewodospady w całym znanym świecie.Ponad tysiąc rzek spadało w dół, kilkaset metrówponad ziemią, ich wody zakreślały monumentalne łuki, po czym niknęły w poszarpanychkraterach wyżłobionych przez ich własny bezlitosny prąd.Miasteczko Orchy znajdowało się na szczycie takiej rozpadliny zwanej RysąConistona.Była to długa dolina o poszarpanych brzegach, ciągnąca się ponad tysiąckilometrów na północ.W niektórych miejscach miała ponad trzy kilometry szerokości, a jej strome brzegiprzypominały alpejskie doliny we Francji i Szwajcarii.Orchy znajdowało się na szczycieszerokiego, półokrągłego klifu, a sześćset metrów niżej, na dnie rozpadliny przelewała sięspieniona rzeka.Zakręt oznaczał, że woda bez przerwy wgryzała się w lód, co regularnie powodowało lawiny.Po zastygnięciu lodowe piargi służyły jako świetne stoki, chociaż nurt wkońcu podmywał je na dobre, ponownie zmieniając profil doliny.Cała Rysa Conistona miałazmienną geometrię, zmieniając się z częstotliwością kilku tygodni.Jedynie ostatni wodospadpozostawał ten sam.Nawet dopływy porzucały go czasem, po wyjątkowo nagłych igwałtownych zmianach, wpadając do innych rzek.Orchy przemieszczało się posłusznie, dostosowując się do kaprysów krajobrazu.Byłoto prawdziwe mobilne miasto, wzniesione z podłużnych modułów budowlanych, które możnabyło przewozić na dużych naczepach.Gdy tylko stoki się stopiły, rozpadły albozdestabilizowały, srebrzyste moduły odpinano i ciągnięto wzdłuż Rysy do następnego punktu.Samolot wysunął płozy i prześlizgnął się po płaskim odcinku lodu wyznaczonymprzez migające światła sygnalizacyjne.Wiatraki zawyły, gdy pilot AS przestawił śmigło izatrzymał pojazd w samym środku niewielkiej śnieżycy.Obok lądowiska czekał na nichautobus, którym dotarli do hotelu Hepatcia.Wyglądał identycznie jak wszystkie inne zbitkimetalowych modułów, z których wzniesiono miasto.Ułożono je na kształt grubych rybichości, na wspornikach, dzięki którym podłogę dzieliło od lodu siedemdziesiąt centymetrów.Recepcja znajdowała się na jednym końcu rybiego kręgosłupa, bar i sala restauracyjna nadrugim.Wystrój był elegancki, ale bez ostentacji.Lawrence'owi od razu skojarzył się zwyposażeniem samolotów.Ich pokój wykonano z trzech modułów, tworzących sypialnię, małą łazienkę i coś, cogoniec hotelowy uparcie nazywał werandą.Była to w zasadzie alkowa, w której umieszczonodwa rozkładane fotele i wysokie na całą ścianę okno z potrójną szybą, pozwalającą podziwiaćwidok na Rysę Conistona.- Ciekawe, co powiedziałby na to stary Barclay? - zastanawiał się Lawrence.Nad ichgłowami kłębiły się ciężkie chmury, ale w świetle słońca wyglądały olśniewająco biało.Lód iśnieg migotały w słońcu i trudno było ustalić, gdzie przebiega horyzont.Orchy stanowiłocentrum własnego zamkniętego wszechświata.Poprzez szkła swoich nowo nabytychciemnych okularów Lawrence dostrzegł maleńkie ciemne figurki śmigające po ciągnących sięw dole stokach.- Chyba byłby pod wrażeniem - odparła Roselyn.Dołeczki w policzkach zdradzały, żerzeczywiście jest zadowolona.Lawrence rozejrzał się po pokoju.- To już nie ten standard co w Ulphgarth.- Jakoś musimy sobie radzić.- Dziewczyna podała mu małe pudełeczko.- Co to jest? - Otwórz.W środku znajdował się srebrny łańcuszek z holograficznym wisiorkiem.GdyLawrence podniósł go pod światło, mała Roselyn w niebieskiej sukience uśmiechnęła się doniego spod plastiku.- %7łebym mogła być z tobą przez cały czas - wyjaśniła, zakłopotana.- Dziękuję.- Lawrence włożył łańcuszek i zapiął z tyłu.- Nigdy go nie zdejmę.Ujęła go za głowę i obróciła do siebie.Pocałowali się namiętnie.Zaczął ściągać jejbluzkę.- Zaczekaj - mruknęła.- To potrwa tylko chwilę.Lawrence bardzo się starał nie okazywać zniecierpliwienia, gdy Roselyn podniosłatorbę i weszła do łazienki.- Ty też mógłbyś się przygotować - dodała, zasuwając za sobą drzwi.- I pamiętaj, żelubię przygaszone światło.Przez chwilę patrzył za nią, a potem popędził zamknąć drzwi i przyciemnił szybęwerandy.Zciągnął narzutę z łóżka.Zdjął spodnie, podskakując na jednej nodze, gdyż butzaczepił o nogawkę.Zaplątał się we własną koszulkę, gdy ściągał ją przez głowę.Przestawiłpanel komunikacyjny w tryb czuwania.Potem rzucił się na łóżko i aż zawył z radości, gdymaterac zafalował pod jego ciężarem.Uklepał poduszki i ułożył się na nich wygodnie, zrękami splecionymi za głową, szczerząc się idiotycznie do sufitu.Dziesięć dni!Roselyn wyszła z łazienki.Miała na sobie białą jedwabną koszulkę, któraprawdopodobnie ważyła nie więcej niż dziesięć gramów.Jeszcze nigdy w życiu tak bardzonie obawiał się jej seksualności.- Jesteś imponująca - szepnął.Dziewczyna usiadła na skraju łóżka.Gdy wstał, by ją objąć, uniosła palec ipotrząsnęła nim lekko.Znów usiadł, choć nie wiedział, na jak długo starczy mu samokontroli.- Miałam nadzieję, że ci się spodoba - powiedziała cicho.- Jeszcze jak.- Przerwał, widząc, że Roselyn marszczy brwi.Wyciągnęła rękę idotknęła naszyjnika, następnie powiodła ręką po mięśniach na jego piersi.- Włożyłam to, bochciałam ci sprawić przyjemność.Chcę, żebyś wiedział, jak wiele znaczy dla mnie ten dzień.- Dla mnie też.- Naprawdę, Lawrence? - Pogładziła go po podbrzuszu.Elektryzujący erotyzm tej pieszczoty zdawał się przepiękną torturą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed