[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jakieś pytania?- Myślę, że wyraził się pan jasno.- To bardzo dobrze.Miejmy nadzieję, że nasza współpraca będzie owocna iunikniemy w przyszłości takich incydentów jak dzisiejszy.- Zhang w roztargnieniu potarłplastik grubymi palcami kombinezonu.Myles nie mógł oderwać oczu od tej straszliwej rzeczy.- Teraz mi pan to założy?- Ależ nie, panie burmistrzu! Jakiż byłby w tym sens? Zastaw ma na celuzagwarantowanie dobrego zachowania u osób postronnych.Gdyby działacze opozycjizobaczyli pana w takim kołnierzu, natychmiast wyszliby na ulicę i obrzucili moich ludzikamieniami.Widzi pan, panie burmistrzu - nie mam zamiaru zrobić z pana męczennika, poprostu wolałbym, żeby poparł pan tę deklarację dobrej woli jakimś pozytywnym działaniem.Niech pan pozwoli, że zademonstruję.- Obrócił się na krześle i uśmiechnął się do Francine,która wciąż stała pośrodku ogrodu.- Nie! - wrzasnął Myles.Rzucił się naprzód, ale ciężka ręka Skóry osadziła go wmiejscu.Nie mógł się poruszyć.Azy napłynęły mu do oczu, miał wrażenie, że zaraz pękniemu obojczyk.Ebrey Zhang przywołał dziewczynę.Francine obrzuciła go ponurym, buntowniczymspojrzeniem, a potem postawiła siostrę na ziemi i szepnęła jej coś do ucha.Melanieprzebiegła przez ogród i zniknęła w drzwiach po drugiej stronie.Francine wyprostowała się iweszła do gabinetu.- Mam dla ciebie prezent, moja droga - oznajmił Ebrey Zhang, po czym rozwarłobręcz.- Na litość! - wrzasnął Myles.- Ona ma tylko piętnaście lat!Francine uśmiechnęła się dzielnie.- Wszystko w porządku, tato.- Uklękła przed gubernatorem, który założył jej obręczna szyję.Końcówki złączyły się ze sobą, a naszyjnik zaciskał się, aż w końcu przyległ ciasnodo szyi.- Wiem - odparł wyrozumiale Ebrey Zhang.- Chcesz mnie zabić.Francine przebiegła przez pokój i rzuciła się na szyję Mylesowi.Mężczyznaprzycisnął ją do siebie, gładząc ciemne, kasztanowe włosy.- Jeśli coś jej się stanie, zginiesz - powiedział gubernatorowi.- I nie będzie to aniszybkie, ani bezbolesne.*** Patrol prowadził wzdłuż jednego z pięknych szerokich bulwarów w centrum miasta.Ulica obrzeżona była wysokimi drzewami, których korony rzucały miły cień.Karl Sheahanszedł środkiem torów tramwajowych, modląc się, by jakiś cholerny cywil spróbował gopodciąć albo chociaż krzywo na niego spojrzeć.Wszystko, byle tylko zyskać pretekst, bylegalnie rozwalić mu czaszkę.Chciał pomścić śmierć Nica, nieważne jakim kosztem.Zostawili Amersy'ego i Hala przy zwłokach, reszta tymczasem kontynuowała patrolustaloną trasą, choć Karl próbował się temu sprzeciwić.Uważał, że wszyscy powinni zostać,choćby przez szacunek.Ale sierżant był nieugięty.Ruszyli zatem swoimi ulicami, wypatrującśladów zorganizowanego oporu.Wściekłość przynajmniej pomagała opanować nerwy.Jasna cholera, ta bandarybojebców miała spluwy, które potrafiły przebić Skórę jak bawełnianą koszulkę.Byłobardzo, bardzo zle.Oznaczało to, że wszyscy byli narażeni na atak, póki ci goście z działuśledczego nie zidentyfikują broni.Karl był pewien, że w końcu to zrobią.Zledczy bylistraszliwie dziwni, ale skuteczni.A tymczasem wszyscy musieli chodzić po mieście zwypiętym tyłkiem, tylko czekając na celnie wymierzonego kopa.Niedobrze.Niedobrze.Rozglądał się uważnie, wypatrując czegokolwiek, co mogłoby choć odlegleprzypominać lufę strzelby.Wysoko wznosił przy tym ogłuszacz i wyglądało na to, że jak narazie udało mu się odstraszyć ludzi.Mieszkańcy co najwyżej zerkali na niego z okien.Usłyszał parę gwizdów, ale nic poza tym.Wiadomość o strzelaninie rozlała się po lokalnejpuli.Najpierw zabity żołnierz, potem masowe strzałkowanie i ulice szybko opustoszały.Z bocznej uliczki wylazł na niego jakiś staruch, wymachując laską, jakby to on był tupanem.Karl szedł przed siebie.- Hej, synku! - zawołał mężczyzna.- Co?Przybysz zatrzymał się na skraju chodnika.- Podejdz no tu!Karl zaklął wewnątrz hełmu i zmienił kierunek tak, by przejść obok niego.- Czego chcesz?- Szukam twojej matki.Sensory Karla zogniskowały się na nim, chciał lepiej przyjrzeć się nieznajomemu.Mężczyzna naprawdę był w podeszłym wieku, skórę miał ciemną i pomarszczoną,prawdopodobnie za dużo przebywał na słońcu.- Mojej matki?- Tak.Słyszałem, że stręczy twoją siostrę.Chciałbym wiedzieć, ile bierze za godzinę. Chętnie wyruchałbym kogoś z was.Karl zacisnął pięści.AS kombinezonu musiał zmodyfikować uchwyt pistoletu, by niezniszczyć rękojeści.- Wracaj do wariatkowa, stary pryku - odparł, po czym odwrócił się i ruszył przedsiebie.Pieprzona kolonia pasożytów.Nie rozumiał, dlaczego Z-B nie może po prostupotraktować ich wszystkich strumieniem gamma i wysłać własnych ludzi do obsługi fabryk.Laska świsnęła w powietrzu i z trzaskiem uderzyła go w plecy.Pancerz nie musiałnawet twardnieć, by uchronić go przed ciosem.- Kurwa! Przestań! Pieprzony świr!- Pochowają go tutaj, wiesz, synku?Ostrym końcem laski próbował teraz wydłubać jeden z czujników na hełmie.- Przestań! - Karl popchnął go lekko.Mężczyzna niemal upadł, ale szybko odzyskałrównowagę i znów zaatakował.- Nie możecie zabrać ciał do domu.Za dużo ważą, a Z-B jest na to zbyt skąpa.Twójprzyjaciel zostanie pochowany w naszej ziemi.A wtedy ja go wykopię, gdy już odlecicie.- Spierdalaj! - Karl odtrącił laskę.- Naszczamy na niego i zabierzemy czaszkę na pamiątkę.I będziemy sobie pózniejopowiadać o tym, jak zginął, obsrany ze strachu, z rozbryzganym mózgiem.- Tu skurwielu! - Karl rzucił się na szaleńca i zamachnął pięścią.Mężczyzna chichotałobłąkańczo.- Karl? - Rozległ się głos Lawrence'a.- Karl, co tam się dzieje?Pierdolony obwód telemetryczny! Karl nie wiedział, ile już razy miał ochotę gowyrwać.Odetchnął, nie opuszczając pięści.- Złapałem ich przywódcę, sierżancie.Wie coś na temat tej broni.- Karl, ten gość ma chyba z tysiąc lat.Puść go.- On coś wie!- Karl, nie daj się sprowokować.Właśnie o to im chodzi.- Tak, sir.- Karl puścił mężczyznę, po czym zdał sobie sprawę, że jednak może sięzemścić.- Wiesz co, zasrańcu? Teraz ty dostaniesz pamiątkę.Co ty na to? - Otworzyłsakiewkę przy pasie i wyciągnął z niej naszyjnik zastawowy.Szalony staruszek śmiał sięnawet w chwili, gdy zapinał mu go na szyi, tak jakby była to najlepsza rzecz, jaka mogła godziś spotkać.***Michelle Rake spędziła cały ranek, siedząc na łóżku z kolanami przyciśniętymi do piersi.Była wprawdzie całkowicie ubrana, ale nie potrafiła się zmusić, by choć na krok wyjśćz mieszkania.Inni studenci poszli popatrzeć na najezdzców maszerujących przez Durrell.Michelle wiedziała, jak to się skończy.Zaczną rzucać kamieniami w przybyszów z Ziemi,którzy w odpowiedzi postrzelą ich pociskami ogłuszającymi i zapną im na szyjacheksplodujące obroże.A zatem siedziała w pokoju, śledząc wydarzenia za pośrednictwem serwisówinformacyjnych, dzięki temu mogła z bliska obejrzeć spadające na miasto szybowce, zktórych szybko wynurzyły się tysiące Skór.I przekonała się, że miała rację.Poleciałykamienie i butelki, nawet jakieś płonące pociski.Na ulicach wzniesiono barykady, którenastępnie podpalono.Najezdzcy przeszli przez nie, jakby padał na nich deszcz, nie snopiskier.Nic nie było w stanie ich zatrzymać.Były też inne formy stawiania oporu.W wiadomościach podano, że jeden zezbiorników wodoru w kosmodromie eksplodował.Kilka budynków administracji cywilnejpodpalono; nad całą stolicą unosiły się słupy dymu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed