[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dróżka ta, kryjąca się w cieniu drzew,wyciśnięta na miękkim gruncie, była tylko z wierzchu obe-schnięta, a głąb jej uginała się jeszcze pod nogą.Naokółbyły trawy, wikle i rokity.Judym szedł prędko, z rękamiw kieszeniach i oczyma spuszczonymi, nic prawie dokoła sie-bie nie widząc, gdy wtem na zakręcie drogi zobaczył pannęJoannę.W pierwszej chwili był tak oszołomiony, że nawet sięz nią nie przywitał.Szedł kilka kroków myśląc o tym, czy onaczekała tu na niego, czy to może jest sen.Nie zdziwiłby się wcale, gdyby znikła w powietrzu jak mgła znadłąki.Nie czuł także szczęścia.Spoglądał na jej twarz bladą, pomię-szaną i obojętnie zauważył, że jej prosty nosek z tej strony widzianyjest jakiś inny.Po niejakiej chwili domyślił się wreszcie, że to jest jakby cud.Nie będzie czekał na nią w parku, nie będzie spieszył do chorych,nie będzie skracał sobie godzin pozostających do zmierzchu różny-mi sposobami, bo ona tu jest z nim razem, sama jedna.Był w tymnawet pewien jakby zawód.- Pani na spacer?.- rzekł czując w tej samej chwili, kiedy mówiłte wyrazy, że postępuje jak zupełny, ordynarny głupiec, bo przecieta chwila, która mija, jest najważniejszą i będzie pamiętną w całymżyciu.Ale zaraz po sekundzie tego przeświadczenia nadeszło zapo-mnienie o wszystkim i obojętność taka zupełna, jakby kto poprze-dzające wrażenie przysypał worem piasku.- Ja chodzę tutaj co dzień, jeżeli, rozumie się, deszcz nie pada.- odpowiedziała panna Joanna.271 Stefan %7łeromskiJudym wiedział, że skłamała.Wiedział, że przyszła w to miejscepierwszy raz i dlatego, żeby go spotkać.Słowa jej słyszał dobrze,ale zdawało mu się, że przychodzą z jakiejś oddali.Nie rozumiał ichzresztą, zajęty radością patrzenia w jej serce.- A panna Wanda?- Wanda o tej porze jezdzi konno z panem plenipotentem.- Pani nie jezdzi konno?- Owszem.Bardzo lubię.I niegdyś, niegdyś.mój Boże.Teraz już nie mogę.Muszę mieć troszkę, tylą odrobinkęwady serca czy czegoś takiego, bo każda przejażdżka nabawiamię bólu tu właśnie, gdzie bije to przebrzydłe.Mam pózniejbezsenność.Judym, słysząc te słowa, uczuł w swym sercu literalny, fizycznyból i taki żal, taki niezgruntowany, bezbrzeżny żal, że musiał ścis-nąć zęby, aby nie wybuchnąć płaczem.- Dlaczegóż się pani nie poradziła jakiego dobrego lekarzaw Warszawie?- Ech!.Dobry lekarz nie poradzi na takie rzeczy.A zresztą, kto by tam zwracał uwagę.Nie jezdzić konno - to takałatwa rzecz do zrobienia.- To nie jest wcale wada serca i ani cienia choroby w tym nie ma.- mówił z uśmiechem.- Zwyczajne, najzwyczajniejsze zmęczenie.Organizm nieprzyzwyczajony.- Mój organizm?-.Pod wpływem forsownego wysiłku ulega na czas pewien wy-czerpaniu.Może byłoby dobrze, gdyby się pani przemogła i jakiedwa, a nawet trzy razy w tygodniu bez zmęczenia, rzecz prosta, jez-dziła na tej siwce.- Tak pan myśli?- Naprawdę.Pani musi prześlicznie wyglądać na koniu.Powiedział to zdanie bez chwili namysłu i faktycznie bez wiado-mości, jaki sens mają te słowa.272 Ludzie Bezdomni- A to dopiero terapia! - rzekła panna Joanna nie patrząc na nie-go.Złoty uśmieszek, najpiękniejszy z uśmiechów, otoczył jej twarzjakby blaskiem słonecznym.Brwi i wargi drgnęły wesoło.Judymprzez chwilę daremnie czekał, aż usta powiedzą wyraz skrzydlaty,który chował się w tym prześlicznym uśmiechu.Nikły rumieniecjak zorza płynął po jej policzkach.- Proszę pana - mówiła rumieniąc się coraz bardziej - pan jezdziłczasami tramwajem na Chłodną czy na Waliców?- Jezdziłem.Rozumie się.A dlaczego się pani pyta?- Tak się tylko pytam.Kilka razy widziałam pana jadącegow tamtą stronę.Był pan wówczas troszkę inny, nie taki jak teraz.Może zresztą w cylindrze tak się pan wydawał.To było ze trzy latatemu, a może nawet więcej.- Dlaczego pani zwróciła wtedy na mnie uwagę?- Nie wiem, dlaczego.- Za to ja wiem dobrze.- Czyż tak?- Wiem na pewno.- Niechże pan powie, dlaczego.- Dlatego, że.Judym pobladł.Uczuł, jak skóra cierpnie mu na głowie i jakzimny dreszcz falą spływa przez całe ciało.- Nie - mówił - nie powiem teraz.Kiedy indziej.Panna Joanna zwróciła na niego oczy, przyjrzała mu się szcze-rym, rzetelnym spojrzeniem i zamilkła.Szli długo.Na kresach łąki, po urwisku płaskowzgórza rozrzucone byłychaty wsi, do której Judym zdążał.Droga, wąska w nizinie, zmie-niała się w szeroki wygon pokryty mnóstwem kolein i wygrodzonyżerdzianym płotem.Panna Joanna szła tą dużą drogą kilkadziesiątkroków.Z nagła stanęła i mówiła:- Pan idzie do wsi?- Tak, do chorych.273 Stefan %7łeromski- Ja tam już nie pójdę.- Dlaczego?- Nie, nie pójdę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed