[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Sygnałdochodzi stąd.ale nikogo nie widzę.Shepherd postanowił wypłoszyć ich z kryjówki.- Julianie! Rose! Wiemy, że tu jesteście! Mieliście w telefonie założone urządzenienamierzające.Przykro mi, ale nie ma dla was ucieczki.Najlepiej sami stamtąd wyjdzcie.Odpowiedzi nie było.Podmuchy wiatru łomotały okiennicą świetlika w sąsiednimbaraku.- Czemu nie chcecie wyjść? Wolałbym uniknąć dalszego rozlewu krwi, o ile tomożliwe.Nic.- Grace to był wypadek.Carl zareagował za szybko, za nerwowo.Nie powinien był jejzabijać.Naprawdę przykro mi, że tak się stało.- Shepherd wstrzymał oddech i wsłuchał sięuważniej w delikatne odgłosy dochodzące z wnętrza chaty.popiskiwanie i skrobanieszczura, łagodny szum wiatru wśród belek stropowych.i, tak, teraz to usłyszał, nerwowy,urywany oddech kogoś, kto próbował zachowywać się bardzo cicho.- Wyjdzcie.Musimyprzedyskutować parę spraw.Zawrzeć dogodny układ.Carl postąpił jeszcze kilka kroków naprzód, przepatrując przez noktowizorprzestrzenie między rzędami mijanych prycz.- yródło sygnału znajduje się o dziesięć metrów ode mnie, dokładnie na wprost.Shepherd stłumił w sobie nerwowy chichot.To będzie aż nazbyt zabawne.- A wiecie co? Skłamałem.Oboje umrzecie.Może zabiję was szybko, a możepostanowię najpierw trochę się zabawić.To zależy od tego, jak bardzo mnie teraz wkurzycie.Shepherd wytężył słuch, gdy ucichły ostatnie wibracje jego głosu.Usłyszał tenprzyspieszony, nerwowy, przepełniony trwogą oddech.Carl zrobił jeszcze kilka kroków, obracając się gwałtownie to w lewo, to w prawo.- Jestem prawie tuż przy zródle sygnału.Ale nikogo nie widzę.- Jedno z nich musi tu być.Nie słyszysz, jak oddycha? To młoda kobieta.Carl nasłuchiwał. - Nie, nic nie słyszę.- Spojrzał na ekran urządzenia lokalizacyjnego.- yródło sygnałujest na lewo ode mnie, między dwiema pryczami.Carl postąpił jeszcze parę kroków naprzód i przykucnął, by zajrzeć pod pryczę po obustronach, aż w końcu dotarł do miejsca, skąd dochodził sygnał.Wskaznik na ekranie podawałodległość: dwa metry.Przez noktowizor ujrzał coś, co leżało na podłodze.- Cholera! - warknął gniewnie.To był palmtop.Ukląkł, by go podnieść.- Te skurwiele zostawiły telefon i zwiały.- Nie! - Zawołał od progu Shepherd.- Słyszę ją.jej oddech.Musi tu być.Carl wstrzymał oddech i nasłuchiwał przez chwilę.Nic nie wychwycił.Sięgnął pokomórkę i nagle coś usłyszał, łagodny szept wypuszczanego powietrza i nagłe poruszenie tużobok siebie.Skierował noktowizor w lewo, by zobaczyć jeszcze rozmytą, niewyrazną plamęczegoś, co poruszyło się jak błyskawica i zerwało się z górnej pryczy tuż przy nim.Usłyszałprzyprawiające o mdłości, przeszywające chrupnięcie, przed jego oczyma zawirowałygwiazdy, a w uszach rozległ się świst i ogłuszający biały szum - w taki sposób jego umysłzareagował na traumatyczny wstrząs.Palec Carla zacisnął się konwulsyjnie na spuście i oddałsześć szybkich strzałów, jeden po drugim.*Julian poczuł silne uderzenie w udo.Usłyszał trzask pękającej kości udowej.- Rose! Wynoś się stąd! Uciekaj! - krzyknął, puszczając drewniany trzonek i patrząc,jak Barns osuwa się na podłogę z wielkim, zardzewiałym hakiem wbitym w potylicę; z ustCooke a przy każdym gwałtownym, lecz płytkim oddechu wypływały białe obłoczki.Usłyszał tupot i szuranie stóp na drewnianej podłodze, ktoś się zbliżał.Zaraz potemdobiegł go pisk i cichy krzyk Rose dochodzący z drugiego końca ciemnej chaty - rozległy sięodgłosy zażartej szamotaniny i rozpaczliwe, zduszone krzyki jego partnerki.A potem głuchyłomot.Chryste, nie!Julian, próbując przezwyciężyć ból w nodze, powoli podzwignął się z pryczy.- Rose? - zawołał.Cisza.- Rose!Krzywiąc się z bólu, zdołał zwiesić nogi poza drewnianą krawędz pryczy i zsunąć sięna podłogę.W słabym, widmowym świetle płynącym z urządzenia w drżącej konwulsyjniedłoni Barnsa Julian ujrzał metaliczny błysk czegoś gładkiego, co leżało na podłodze - to był pistolet tamtego.Kiedy po niego sięgnął, wszystko wokół niego spowiła czerń. Rozdział 86NiedzielaGóry Sierra Nevada, KaliforniaMłoda kobieta płakała, nie spuszczając wzroku z pistoletu.Cooke leżał obok niej wkałuży krwi z rany na głowie, był nieprzytomny.Oddychał głośno, wydmuchując bąblepowietrza w kałużę własnej posoki.Spojrzał na Carla.Mężczyzna z pewnością nie żył.Szkoda.Był wyjątkowo oddanym iużytecznym akolitą.William Shepherd siedział na pryczy pogrążony w milczącej kontemplacji, pistoletCarla trzymał w dłoni opartej o udo, mniej poręczny sztucer leżał na łóżku obok niego.- C-c-co chce.p-pan zrobić? - wychlipała kobieta.Shepherd przyłożył palec do ust.- Ciii.Potrzebował ciszy, aby przemyśleć parę spraw.Musiał rozważyć wiele czynników,oszacować ryzyko.I pomyśleć logicznie, zanim zrobi coś, czego nie da się już odwrócić.Na co czekasz?Głos w jego głowie był bardzo donośny, prawie nieprzyjemny.- Muszę się zastanowić - odparł na głos Shepherd.Zabij ich.- Czy to konieczne? - zapytał i nagle uświadomił sobie, że powiedział to głośno.Czy to konieczne? Jestem pewien, że ich milczenie dałoby się kupić.A jeżeli nie?Wiem, to ryzykowne.- Pokiwał głową.- Ale nie jestem gotowy, aby ubrudzić sobieręce ich krwią.Już to zrobiłeś.Wcale nie.Carl przekroczył swoje kompetencje.Zabił bez potrzeby.Głos zaśmiał się niemiło.To prawda.Nigdy nie kazałem mu zabijać.Zażądałem tylko, żeby.Posprzątał? Shepherd się skrzywił.Owszem, użył takiego zwrotu, pozostawiając jego interpretacjęCarlowi, choć doskonale wiedział, co oznaczał.Ten człowiek był oddany do bólu, tak że bezwahania przyjąłby na siebie kulę przeznaczoną dla niego.W głębi serca Shepherd wiedział, żezanim sprawy zostaną należycie uporządkowane, gdzieś tam umrze kilkoro ludzi.Już masz na rękach krew.Nigdy nikogo nie zabiłem.Jestem człowiekiem wiary.Jesteś człowiekiem z ambicjami.I właśnie dlatego tu jestem.Pragnę jedynie wypełnić wolę Bożą.Wobec tego oni muszą umrzeć.Shepherd przeniósł na nich wzrok.Głos miał naturalnie rację.Pieniędzmi na pewnoby ich nie uciszył.Grozbą, być może.ale nie mógł ryzykować.Nie.Jeżeli chcesz tego, czego pragnie twoje serce, musisz zabić.Jego dłoń zacisnęła się na kolbie pistoletu, ale oparł się pragnieniu, by wycelować ipociągnąć za spust.Zastanawiam się, czy jesteś dobrym człowiekiem.Jestem.Zastanawiam się.Tyle tylko.że.jeszcze nigdy nikogo nie zastrzeliłem.A na pewno nie w taki sposób, z zimną krwią, z tak bliska, że niemal słyszał bicie jejserca.Aby zabić kogoś z takim rozmysłem, potrzeba naprawdę niezłomnej woli.Byłobyłatwiej, gdyby próbowała uciekać albo stawiała opór, ale tak?Właśnie po to potrzebujesz mnie.Dłoń Shepherda mocniej ścisnęła pistolet.Jestem tym, czego potrzebujesz.To znaczy?Siłą, Williamie Lambert.Siłą.Lambert.Nie używał tego nazwiska od bardzo dawna, odkąd jako młody chłopakzostał kaznodzieją.Zawsze wolał panieńskie nazwisko matki, Shepherd, jako bardziejadekwatne do powołania [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed