[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szło mu toniesporo.Niepewne nogi ześlizgiwały się ze szprych, ręce, jak drewniane, nie mogły udzwignąćbezwładnego ciała.Wreszcie silnym podrzutem przewalił się przez ramę i wyrżnął twarzą o cośmiękkiego.Podzwignął się i ciężko siadł na jakimś przypłaszczonym wałku.Zza chmury wyjrzał wyleniały księżyc; w jego dymnym świetle rotmistrz Sołomin ujrzał dnoplatformy, zasłane powałem czarnych stężałych ciał.Skądś, z rogu, dobywał się jęk.Rotmistrz Sołomin odwrócił się w tę stronę, wyciągając z pochwy zgrubiałymi palcami kolbęnagana.Z głową opartą o ramę leżał tam na wznak człowiek lat dwudziestu kilku, o jasnej, regularnejtwarzy, po której łzami zaskórnego płaczu spływał pot.Na czoło spadały mu w nieładziepozlepiane kosmyki jasnych włosów.Ze sczerniałych warg jak dym przez szparę w polepiewydobywał się jęk.Rotmistrz Sołomin nachylił się niżej nad leżącym i chwyciwszy go garścią za marynarkę napiersiach uniósł i posadził sztorcem. Aha! Cienko coś śpiwasz, bratku.Nie rób umrzyka.Przyszedłem w gości.Pogadamy.Posadzony bezwładnie, jak kukła, człowiek otworzył nieprzytomne oczy i chrapliwiewyszeptał Pić! Pić chcesz?  przedrzezniał Sołomin. Cóż, na, possij!  rzekł, wpychając choremu doust lufę nagana.Chory spieczonymi wargami przypadł do chłodnej lufy i chciwie począł ją ssać. Dobrze?  skrzeczał rotmistrz. Smakuje? Uważaj, połkniesz kulkę  gotóweś sięudławić.Zbłąkany palec szukał w ciemności cyngla. Udławisz się, jak mi Bóg miły! Palec natrafił na cyngiel i zatrzymał się w namyśle.Sołomin wyciągnął z ust chorego lufę i wetknął nagan z powrotem do pochwy. Nie, bratku! Nie ma tak dobrze! Za mądryś.Każdy by tak chciał.Dobić? I co z tego?Nawet nie poczujesz.Wdzięczny jeszcze będziesz.Nie ma głupich.Poczekaj, obudz się najprzód  pogadamy.Pić chcesz? Czemu nie? Mam tu coś dla ciebie.Znaj moje dobre serce.To cię,bratku, migiem postawi na nogi.Rotmistrz wyciągnął z kieszeni frencza butelkę koniaku, odkorkował ją i wsadził szyjkę doust choremu. Pij, serdeńko, ile wlezie.Znaj pana! To nie wasze sowieckie samogony.Martel! Trzygwiazdki! Przysmak, co?Chory łapczywie haustami ciągnął z butelki roziskrzony płyn. Pijesz niczego.No, jeszcze zdziebko.Nie żałuj sobie.Zaraz będziesz do rzeczy.Sołomin przechylił flaszkę.Płyn przelał się przez usta i chory zakrztusił się gwałtownymkaszlem.Długo kaszlał, nie mogąc pochwycić tchu.Gdy się wreszcie uspokoił, zwrócił naSołomina szeroko otwarte oczy, w których błysnęła przytomność.Oddychał urywanie i szybko.Rotmistrz Sołomin, nie śpiesząc się, zakorkował butelkę i wetknął ją na powrót do kieszeni,wyciągając z kolei rewolwer. Tak.Teraz przynajmniej patrzysz jak człowiek.Można będzie się z tobą dogadać.Rotmistrz rozsiadł się wygodniej na czymś, co przypominało odwrócone do góry plecyludzkie i, bawiąc się naganem, przystąpił da badania: Jak się nazywasz?Chory wpatrywał się w niego ciągle, żarłocznie, jak ryba wyrzucona na brzeg, łykającpowietrze. Gdzie jestem?  wyrzęził wreszcie z wysiłkiem. W Paryżu, synku, w Paryżu.Nie w Moskwie.W Paryżu, u białych.Przed trybunałemwojennym Imperium Rosyjskiego.Wiesz już teraz, gdzie?Chory przymknął oczy, widocznie zbierając myśli.Po długiej pauzie zapytał cicho, z wyrazem śmiertelnego znużenia: Czego ode mnie chcecie? Jestem zadżumiony. To, bratku, nie ma tu nic do rzeczy.Myślicie, że jakeście zadżumieni, to już nie ma na wassprawiedliwości, rzezimieszki.Figa! Potańcujesz, bratku, jeszcze zdziebko, nim cię wypuścimyfurtką na tamten świat.Nie będziesz odpowiadał na pytania  kolbą w zęby.Nie chceszwędrować do Lenina z pokiereszowaną mordą  odpowiadaj grzecznie i do rzeczy.Zrozumiano?Chory patrzył na Sołomina w milczeniu. Jak się nazywasz? Sołomin. %7łarty zachciało ci się, bratku, stroić! Czemu nie, podowcipkuj.Ja ci, psi synu, pokażężarty! Skąd, znasz moje nazwisko?Mów, jak ci się pytam! Skąd mnie znasz? Nie znam cię wcale i znać cię nie chcę. Skąd znasz moje nazwisko? Nie znam twojego nazwiska. Powiedziałeś przed chwilą: Sołomin. Nazywam się: Sołomin.Rotmistrz ze zdumienia opuścił rękę z naganem. Jak to, szubrawcze, nazywasz się Sołomin? Ja się nazywam Sołomin.Chory zmarszczył brwi i przypatrywał się rotmistrzowi uważnie. Ty się nazywasz Sołomin?Brwi, jak spłoszone ptaki, wzleciały w górę.  Jak ci na imię?Rotmistrz zgrabiałą ręką, na odlew, wymierzył mu tęgi policzek. Jak śmiesz, sk& synu, mnie zadawać pytania? Kto z nas jest podsądny: ty, czy ja?Chory przesłonił twarz ręką. Pijany jesteś jak bela i zapomniałeś widać własnego nazwiska.Nazywam się SergiuszAleksandrowicz Sołomin.Jestem drugim sekretarzem poselstwa ZSRR w Paryżu.Chciałeświedzieć, z kim masz przyjemność  proszę.A teraz strzelaj.Więcej nie powiem ani słowa.Ale rotmistrz Sołomin nie podniósł rewolweru.Wyłażącymi na wierzch oczyma wpatrywałsię w chorego.Cały chmiel opadł z niego nagle jak łupina i otrzezwiały siedział z otwartymiustami, nie mogąc wykrztusić z nich słowa.Z głębi gardła wydrapało się na wierzch i upadło zbrzękiem imię: Sierioża!Chory obserwował go w niemym zdumieniu. Zaraz, to niemożliwe&  mruczał rotmistrz.To niemożliwe [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed