[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- On mówił prawdę - oznajmił mężczyzna.- Lemontow to duch, wymyślony przez naspo to, żebyś go ścigał.- Przez was?Napastnik ruszył naprzód.Blask księżyca sączący się między deskami molo oświetliłdziwnie znajomą twarz.- Nie poznajesz mnie, Bourne.- Szeroki uśmiech był okrutny i jadowity.I wtedy Bourne przypomniał sobie portret pamięciowy narysowany przez MartinaLindrosa.- Fadi - powiedział.15Długo czekałem na tę chwilę.- Fadi w jednej ręce trzymał makarowa, w drugiejzakrwawiony nóż z wężowatym ostrzem.- Na to, żeby znów spojrzeć ci w twarz.Bourne czuł ruch wody wokół swoich ud.Lewe ramię przyciskał mocno do boku,żeby zatamować krwawienie.- Na to, żeby dokonać zemsty.- Zemsty? - powtórzył jak echo Bourne.Poczuł w ustach metaliczny smak inatychmiast zachciało mu się pić.- Za co?- Nie udawaj, że nie wiesz.Tego nie mogłeś zapomnieć.Przypływ przybierał na sile,fale przynosiły coraz większe skupiska wodorostów.Nie odrywając wzroku od Fadiego,Bourne sięgnął prawą ręką pod wodę i chwycił garść pływającego zielska.Bez żadnegoostrzeżenia cisnął mokrą pecyną prosto w głowę Araba.Fadi strzelił na ślepo niemal w tymsamym momencie, gdy masa wodorostów trafiła go w twarz.Bourne już wystartował, ale przypływ, który był jego sprzymierzeńcem przeciwkoBogdanowi i trzem napastnikom, teraz go zdradził - uderzył ukośnie silną falą.Bourne sięzachwiał, przeszył go ból.Oderwał lewe ramię od rany w boku i krew znów zaczęła płynąć.Przez ten czas Fadi zdążył się otrząsnąć.Ruszył ku swojej ofierze przez fale,wymachując nożem.Bourne starał się pozbierać i oddalić w prawo, ale następna fala uderzyła go w plecy ipopchnęła prosto na nóż.W tym momencie usłyszał w pobliżu gardłowe zwierzęce warczenie.Muskularnybokser pokonał susami wodę i rzucił się z prawej strony na Fadiego.Zupełnie zaskoczonyFadi upadł.Pies był na nim, kłapał zębami i trzymał go przednimi łapami.- Chodz, szybko! - Przynaglający szept dobiegł z ciemności pod molo.Bourne poczuł, jak opasuje go szczupłe, ale silne ramię i ciągnie w lewo krętąmroczną ścieżką między omszałymi palami poza zasięg blasku księżyca.- Muszę wrócić i.- wy sapał.- Nie teraz.- Cichy głos brzmiał zdecydowanie.Należał do szczupłego mężczyzny wkapeluszu z szerokim rondem, którego Bourne widział wcześniej na plaży, właścicielaboksera.Mężczyzna gwizdnął i pies wyłonił się spod molo, brnąc przez wodę w ich kierunku.Bourne usłyszał wycie syren.Ludzie z pobliskiego jachtklubu pewnie wezwali policję.Posuwał się naprzód, opasany pomocnym ramieniem.Każdy krok sprawiał mupotworny ból, jakby w jego wnętrzu obracało się ostrze noża.I z każdym uderzeniem sercatracił coraz więcej krwi.Kiedy Fadi, krztusząc się i plując, przebił powierzchnię wody, zobaczyłzaczerwienionymi oczami Abbuda ibn Aziza, wychylonego poza niski reling żaglówki, którapłynęła bez świateł.Aódz sunęła w lekkim przechyle, wykorzystując bryzę od morza, bypodejść do brzegu bliżej, niż zdołałaby jakakolwiek motorówka.Abbud ibn Aziz wyciągnął silne, brązowe ramię.Miał zmarszczone czoło izaniepokojoną minę.Kiedy Fadi wdrapał się na pokład, Abbud ibn Aziz wydał rozkazodwrotu.Załoga wybrała szoty, zrobiła zwrot i żaglówka zaczęła się oddalać od brzegu.W samą porę.Gdy zawrócili, na północ od nich trzy policyjne motorówki pruły wkierunku molo.- Zdążymy dopłynąć do jachtklubu - powiedział Fadiemu do ucha Abbud ibn Aziz.-Zanim zbliżą się na tyle, żeby zbadać teren, będziemy bezpieczni.- Nie wspomniał anisłowem o trzech mężczyznach.Było jasne, że skoro ich nie ma, to nie żyją.- Co zBourne'em?- Jest ranny, ale żyje.- Mocno oberwał?Fadi położył się na plecach i starł krew z twarzy.Cholerny pies ugryzł go w trzymiejsca, między innymi w prawy biceps, w którym teraz tętnił piekielny ból.Oczy przywódcybłyszczały w blasku księżyca niczym ślepia wilka.- Być może tak mocno, że skończy jak mój ojciec.- Sprawiedliwy los.Od dziobu zbliżały się szybko światła jachtklubu.- Dokumenty.Abbud ibn Aziz wręczył Fadiemu papiery w wodoszczelnym opakowaniu.Fadi wziął je, odwrócił się na bok i splunął za burtę.- Ale czy to jest wystarczająca zemsta? - Pokręcił głową, jakby sam sobie odpowiadałna to pytanie.- Nie sądzę.Jeszcze nie.- Tędy, tędy! - powiedział Bourne'owi do ucha przynaglający głos.- Nie zwalniaj, jużniedaleko.Niedaleko? - pomyślał.Po każdych trzech krokach wydawało mu się, że przebyłkilometr.Oddychał z trudem, miał wrażenie, że jego nogi to kamienne kolumny.Poruszałnimi z coraz większym wysiłkiem.Ogarniały go fale zmęczenia, od czasu do czasu traciłrównowagę i przewracał się do przodu.Pierwszy upadek zaskoczył jego towarzysza.Bourneleżał twarzą w wodzie, dopóki nie został podniesiony i pociągnięty dalej w wilgotną odeskąnoc.Potem znów to samo.Próbował unieść głowę, żeby zobaczyć, gdzie są, dokąd idą.Ale wystarczająco trudnobyło mu brnąć przez wodę.Czuł obecność swojego towarzysza - mężczyzna wydawał siędziwnie znajomy.Ta świadomość rozprzestrzeniała się w jego umyśle jak ropa na wodzie.Ale podobnie jak przez tłustą plamę, nie mógł dostrzec głębi, zorientować się, kim jest taosoba.Kimś z jego przeszłości.Kimś.- Kim jesteś? - wysapał.- Chodzmy, chodzmy! Musimy się pospieszyć.Policja nas ściga.Bourne natychmiastzobaczył światła pląsające w wodzie.Zamrugał.Nie, nie w wodzie, na wodzie.Rozmywane przez fale odbicia świateł elektrycznych.Gdzieś na dnie jego umysłu zadzwięczał dzwonek.Jachtklub, pomyślał.Ale jego dziwnie znajomy towarzysz skierował ich w bok, zanim dotarli do stanowiskcumowniczych i pomostów z desek.Zaczęli się przedzierać z wysiłkiem przez fale przyboju.Bourne osunął się raz na kolana.Wściekły, już miał się podnieść, gdy jego wybawcaprzytrzymał go w tej pozycji
[ Pobierz całość w formacie PDF ]