[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od tego czasu upłynął zaledwie miesiąc, a ja byłamśmiertelnie znużona życiem, małżeństwem i szczęściem.Własne szczęście na co dzień okazało się nie do zniesienia.Wróciłam do samochodu i nie zatrzymując się więcejdotarłam do Powsina.Po kąpieli w basenie ożywiłam sięnieco, wypożyczyłam leżak i ułożyłam się na słońcu.Przypomniało mi się, że następnego dnia mam egzamin.Sprawdziłam w kalendarzyku.Zgadzało się.Poczułam żal doMarka, że wciągnął mnie w swoje sprawy, omal niezapomniałam o najważniejszej, egzamin magisterski, bądz cobądz.Zasnęłam nad notatkami i śnił mi się Marek, lecieliśmysamolotem do Grecji.Marek znów mówił takie słowa, odktórych kręciło mi się w głowie.W pewnym momenciepochylił się, żeby mnie pocałować, i znikł wraz z samolotem.Ja zaś ocknęłam się w labiryncie i posługując się znanymsposobem Ariadny, usiłowałam wyjść.Ale za każdym razem,gdy przybliżałam się do otworu, z którego sączyło się słabeświatło, Marek zagradzał mi drogę i wpędzał z powrotem domrocznych korytarzy, przybierając przy tym różne postacie;raz był wężem, raz ptakiem, raz pół człowiekiem, pół bogiem.Obudziłam się bardzo zmęczona, ale widać nie sądzone mibyło uwolnić się od niego, bo gdy tylko uniosłam głowę,pierwszą osoba którą ujrzałam, był właśnie on.Siedział naręczniku i jadł truskawki.- Należało się tego spodziewać - burknęłam i odwróciłamsię do niego plecami.- Należało - stwierdził obojętnie i podsunął mi truskawki.- Myte - dodał z uśmiechem. - Zniłeś mi się - powiedziałam sięgając po truskawki.- To dobrze.- Zamknąłeś mnie w jakiejś jaskini - dodałam gniewnie ztrudem hamując łzy.- Chętnie bym to zrobił, ale nie dysponuję odpowiednimlokalem.- Sadysta! - uderzyłam go w plecy.- Skąd wiedziałeś, żetu jestem?- Kazałem ci tu przyjechać.- Jak to kazałeś?- Zwyczajnie.Kiedy wsiadłaś do samochodu,powiedziałem: Jedz do Powsina", a ty usłuchałaś.- Nieprawda, nic nie mówiłeś.- To dlaczego tu jesteś?- Nie wiem.Chciałam iść na Inflancką, ale w ostatniejchwili zmieniłam zamiar.- No właśnie, wtedy, kiedy złamałaś obcas, ja teżzmieniłem zamiar.Miałem jechać na %7łoliborz, a wsiadłem doautobusu, który jechał na Mokotów.Och! Ty głuptasie! -przytulił się do mnie.- Gdzie tak zmarzłaś? - zaczął rozcieraćmi ręce.- W podziemiach.- Widzisz, to ostrzeżenie.Nie próbuj uciekać.To ci sięnie uda.Znajdę cię wszędzie, zamknę lub wtrącę do podziemi.- Miałam rację.Jesteś sadystą.- Wyrażasz się nieprecyzyjnie.Dlaczego?- Bo mnie złościsz.- Nie jestem ci więc obojętny.Ale doprowadzisz do tego, że cię znienawidzę.Przysięgałaś miłość, wierność.- Ty też.- Ja nie uciekam od ciebie. - Nie uciekasz, ale znęcasz się nade mną.Matka miałarację, zdominowałeś mnie.- Przysłała telegram.Przyjeżdża jutro.- Po co?- Nie wiem.- Wyjedziesz po nią na dworzec?- Dlaczego ja, a nie ty?- Ja mam egzamin.- Jutro?- Tak, jutro.- Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej?- Mówiłam, nie słuchałeś.Nigdy nie słuchasz, co mówię -łzawe tony wkradły się do mego głosu.Marek spojrzał namnie surowo.- Od samego rana kwasy! - wybuchnął.- Ja jestemwinien, że przyjeżdża twoja matka, ja jestem winien, że maszegzamin! Czy to ja wymyśliłem te idiotyczne studia?Zagryzłam wargi wertując podręcznik.Marek odsunął sięode mnie, zapalił.- O co ci właściwie chodzi? - zapytał po chwili.A kiedynie odpowiedziałam, wstał, włożył koszulę i dżinsy i gwiżdżącmelodię z filmu Emmanuele" bardzo długo zapinał sandały, iczekał, że ja coś powiem, a ja nic.Milczałam leżąc bokiem dosłońca i wcale nie udawałam, że zajmuję się czymkolwiek.Odczekał jeszcze chwilę, podwinął rękawy i ruszył przedsiebie ścieżką w stronę lasu.Szedł z lekka rozchwianymkrokiem, z jedną ręką w kieszeni, druga zwisała mubezwładnie u boku, jakby stracił w niej czucie, z nadmiernymwysiłkiem prostował głowę i odchylał ramiona.Jak większośćwysokich mężczyzn garbił się nieco.Miałam ochotę krzyknąć, żeby zawrócił, i nie zrobiłamtego.Do tej pory nie wiem, dlaczego.Patrzyłam na jegosylwetkę, jak zlewa się z kolorytem nieba i wody, na którąspoglądał z żalem, nie zdążył nawet popływać.Wypłoszyłamgo swoją oschłością i uporem, którego nadal nie mogłamprzełamać, wiedząc, że za chwilę będzie za pózno.Marekzejdzie w dół stromą ścieżką, skryje się za zieloną skarpą iodejdzie.Odprowadzałam go wzrokiem do końca, aż rozmyłsię w zieleni.Potem długo patrzyłam w tę stronę, słyszałam,jak silnik w autobusie zachłystywał się własnym bulgotem, jakwreszcie połknął paliwo i zaterkotał rytmicznie, błękitnyobłok spalinowego dymu falował między drzewami, rojedrobnych muszek wirowały nad ścieżką, kręcąc się wokółniewidzialnej osi.Para miłych staruszków pożywiała siękanapkami przy drewnianym stoliku.Sięgnęłam popodręcznik i z prawdziwą zajadłością rzuciłam się nadefinicje, czytałam je głośno i powtarzałam, znów czytałam iznów powtarzałam.Para staruszków przyglądała mi się zewspółczuciem, czytanie definicji przerywało bowiemzdławione szlochanie.Azy jak groch leciały mi z oczu, nieścierałam ich nawet, schły w słońcu zostawiając piekąceślady.Niemniej dalej wertowałam rozdziały, czytałam ipowtarzałam zdania zaznaczone ołówkiem aż do kompletnegoznużenia.W końcu wstałam i odniosłam leżak dowypożyczalni.Słońce przesunęło się ku zachodowi iwydłużone cienie zaczęły podchodzić do basenu.Jakiś tłustyjegomość pływał na plecach nie poruszając się prawie,chłopcy skakali z chlupotem do wody, echo w dolinie zakażdym razem odpowiadało przeciągłym mlaśnięciem, a jastałam w słońcu nie mogąc się zdecydować na skok
[ Pobierz całość w formacie PDF ]