[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W półmroku majaczy biała krawędz i jasny pas plaży.Skręcamy na wschód.Mroczna ściana lasu przyciąga ciszą i spokojem.Wysokie drzewa, konary.Krzyczymy ze szczęścia, że żyjemy, że uciekłyśmy z tamtego miasta.Siadamy na gałęziach i dopiero teraz dopada nas porażający głód, jaki zawsze odczuwająwędrowcy po długim locie.Nasz zgiełk zagłusza nawet dalekie krzyki puszczyka zdziwionego nagłym pojawieniemsię tylu obcych.Ten puszczyk nie będzie tej nocy tropił nornic i jeży.Napełni swój żołądekmięsem i krwią śpiących ptaków.Zasypiamy zmęczone.Zpimy przytulone do siebie w szeregach, na gałęziach wysokichdrzew.Skrzydłami wyczuwam bicie serc Kei i Mi.Walczę z sennością słuchając gasnącychgłosów, szeptów, szmerów.Krzyki sów przebijają się przez ogarniającą mnie mgłę.Wtulamgłowę między skrzydła i zwieram pazury na twardej korze.Jej twardość i szorstkość dodajemi pewności, że zachowam równowagę i nie spadnę.Budzi mnie zajadłe wycie, naszczekiwanie, skowyt.Wilki osaczyły łanię tuż pod naszymidrzewami.Księżyc oświetla walkę cieni, blask zębów i oczu.Charkot konającego zwierzęcia,38uderzenia racic, jęk, chłeptanie krwi z rozdartej szyi.Wilki warczą, wyją, rozszarpują umie-rające zwierzę.Dobiega nas zgrzytanie zębów i chlupot krwi wylewającej się na ściółkę.Tu, wysoko, za chropowatą powierzchnią gałęzi pod łapkami, jestem bezpieczny.Doty-kamy się dziobami z Keą i Mi. Nic nam nie grozi kraczę sennie. Nic nam nie grozi.Brzask otwiera mi oczy.Przeciągam się, prostuję skrzydła i nogi, obracam szyję, ziewam.Trwa poranny zgiełk.Wokół padliny czuwają obżarte wilki.Leżą myjąc łapy i łypiąc prze-krwionymi oczami, czy nikt nie rusza ich zdobyczy.Ból w żołądku każe mi szukać jedzenia.Odrywam się od gałęzi i lecę ku szarym chasz-czom pokrytym kroplami rosy. Jeść! krzyczę. Jeść! krzyczy krążąc wokół ptasia chmura.Przeszukujemy gałęzie, wyciągamy spod kory larwy i poczwarki.Rozgrzebujemy ściółkę, rozgarniamy igliwie, zanurzamy dzioby w piachu szukając mło-dych gryzoni, uśpionych chrząszczy i dżdżownic.Zapierając się nogami w śliskim igliwiu, podważam ciężki kamień.Razem z Keą i Miwyjadamy śpiące wije i stonogi.Pożeram nawet wyschniętą ćmę wczepioną w załamanie ko-ry.Znajdujemy cierpkie owoce jarzębiny, rozmiękłe kłącza trzcin.Wbijam dziób w skostniałążabę, nie przebudzoną jeszcze z zimowego snu.Słońce dzwiga się nad lasem, przygrzewa,wywabia na powierzchnię osy, trzmiele, pierwsze motyle, żuki, myszy, nornice.Nasycone ptaki zbierają się na rzecznych łachach do dalszego odlotu.Na wysokim szarymgłazie czekam na spóznionych.Kiedy wzbijemy się i będziemy nabierać wysokości, maruderzy przywabieni krakaniem,kwileniem i gulgotaniem oderwą się od swych poszukiwań i dogonią nas w locie.Kea i Mi, jak zawsze, są obok, korzystają z wywołanych przez moje skrzydła zawiro-wań.Czarna chmura odrywa się od ziemi, wznosząc się wyżej i wyżej.Kea i Mi lecą zgodnienie poszturchując się, nie kłócąc.Biel Kei nikogo już nie dziwi i to ona niekiedy zastępujemnie na czele wędrówki.Lecimy nad miastami, rzekami, kotlinami, na wschód, wzdłuż wi-docznej linii morskiego brzegu.Wieczorem opadamy wśród spurpurowiałych murów, wież, bram rozległego zamku po-chylonego nad leniwie płynącą rzeką.Zlimaki, owady, polne myszy.Usypiamy z błogo napełnionymi żołądkami.O brzasku od-latujemy ku widocznemu na horyzoncie miastu oplecionemu ramionami rzek i brzegiem mo-rza. Zostajemy tu! krzyczę do Kei, widząc szerokie, masywne mury pełne szczelin i otwo-rów. Zostajemy tu! odpowiadają Kea i Mi.Zwiat tej wiosny przerazliwie spłowiał i poszarzał.Większość tych kawek, gawronów, wron prowadziła dotychczas osiadły tryb życia.Nigdynie podróżowały dalej niż nad pobliskie ciepłe morze.Teraz, po trzęsieniu ziemi szukały no-wych siedlisk na wschodzie i północy.Zgniłozielone łąki, rozlewiska, błota, niskie mroczne lasy, wciskające się coraz głębiej wchłodne, wilgotne miasto przytłaczały poczuciem lęku i niepewności.Słońce grzeje tu słabiej, chmury są niższe i ciężkie od wody, częściej padają deszcze, nocesą zimniejsze, a wiatry bardziej porywiste.39Nie ma suchych wapiennych i kwarcowych skał, tylko równiny porośnięte zbitym gąsz-czem traw i zarośli, wśród których niekiedy trudno znalezć dość miejsca, aby swobodnie roz-prostować skrzydła.Większość murów jest wilgotna, pokryta zaciekami i pleśnią.Rzeki rozlewają się szeroko, przelewają przez tamy, zabierają brzegi, powalają nawet naj-starsze drzewa.Woda jest przejmująco zimna.Lecimy na wschód, przelatujemy nad wybrzeżem, szukającobfitszych żerowisk.Dogodne, osłonięte miejsca na gniazda są zajęte przez wcześniejszychprzybyszów.Czarna chmara maleje, bo jednak wiele ptaków musi przerwać podróż.Niektóresamice gubią już jajka w locie.Spieszymy się.Widzę, jak Kea połyka odłupane z muru grudki wapna.Dalej, dalej.Wieże na horyzoncie znowu zajęły jastrzębie i sowy.Brzeg morza wyginasię łukowato, obejmując rozległe siedziby bezskrzydłych.W starej wieży gnieżdżą się mewy i rybitwy.W ścianie nad zwisającymi na belkachdzwonami odkrywam głęboką szczelinę zakończoną szerszym pomieszczeniem, zamkniętymsiatką.Jastrząb ani sowa tu nie wtargnie, a wejścia mogę bronić sam.Mieszkające tu wiosnąptaki wysłały gniazdo gałązkami, trawą i sierścią. To nasz dom! obwieszcza Kea, stając nad dzwonami. Nasz dom i każdy, kto tu wtargnie, pożałuje!Znosimy do gniazda wszystko, co wydaje się nam potrzebne.Kea kładzie się wygodnie.Przytulam się do niej.Z półmroku dochodzi cichnące wołanie osamotnionej Mi.Czy wszyscy bezskrzydli wymarli? Czy nikt nie ocalał? Czy ich już nie ma? Czy wyginęlido ostatniego? Czy ukryli się w podziemiach?Sądziłem, że posągi, wśród których fruwałem, to bezskrzydli, którzy skamienieli, znieru-chomieli, zastygli zimni i nieczuli.Wierzyłem, że ich ciała zamieniły się w chłodne, pozba-wione krwi kamienie.Wiele posągów jednak ma skrzydła, dlaczego zatem nie znalazłem szkieletu ze skrzydła-mi?Na szczycie wyniosłej, wspartej na kolumnach kamiennej bramy bezskrzydli umieścili pę-dzące konie, sterowane lejcami przez jednego ze swych przewodników
[ Pobierz całość w formacie PDF ]