[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cofnęła się o krok z miną wyrażającą rezerwę, niemal gniew, a japo prostu zajrzałem jej głęboko w oczy, odsłaniając się, pozwalając jej wniknąćdo wnętrza.Delikatnie przyłożyłem palec do jej ust i napięcie natychmiast ją opuściło.Dałem jej wniknąć głębiej w moje oczy.Wciągnęła gwałtownie powietrze.Nabrała pełnego zaufania.Sięgnęła po moją dłoń i zauważyłem obrączkę.Powinienem był czuć roz-pacz, lecz ogarnął mnie tylko jeszcze większy spokój.Powoli, czule przesuną-łem palcami po jej policzku.Przekrzywiła głowę na spotkanie mojego dotyku, aja pochyliłem się, zatrzymując usta tuż przed jej wargami.Nie opierała się aniniczego nie oczekiwała.Stała po prostu, wpatrując się w moje oczy.Jej oddech pachniał równie słodko, jak w wieczór, gdy się poznaliśmy, i wgłowie mi się zakręciło od tamtych wspomnień.Unosiliśmy się w czasie iprzestrzeni, krążyliśmy wokół siebie zanurzeni w pełni bytu, mówiąc wszystkobez słów.Po chwili przybliżyłem usta do jej ucha i wyszeptałem to, co od takdawna pragnąłem jej powiedzieć:- Przepraszam.Odszedłem.Miałem już nigdy jej nie zobaczyć.***Wróciłem do domu i natychmiast sięgnąłem po wiolonczelę.Była w końcumoją pierwszą miłością i dała mi teraz pociechę.Nuty przechodziły płynniejedna w drugą jakby same z siebie, we właściwym czasie, a nie z mojej woli.Wkrótce jednak zacząłem wkładać w grę zbyt dużo wysiłku, zbyt mocnostarając się zachować moment, który mi się ustawicznie wymykał, i zniecier-pliwiła mnie przewidywalność powtórek.Wziąłem gitarę i trąciłem struny w489nadziei, że znajdę to, czego szukam, lecz inspiracja nie nadeszła.Momentpierzchł.Siedziałem przez dłuższą chwilę, rozczarowany i pokonany.W końcu po-dzwignąłem się z krzesła, żeby odłożyć gitarę na stojak.W drzwiach stał Jef-ferson.Miał niewzruszony wyraz twarzy, lecz w jego oczach było coś dziwnego.- Hej - powiedziałem.- Właśnie chciałem pójść cię poszukać.- Widziałeś ją.Zdumiony pokiwałem tylko głową.Pytanie, skąd to wie, nie miało sensu.Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy, a potem podszedł do wiolonczeli.Usiadł na krześle, z wprawą ustawiając instrument między kolanami.Przesunąłpalcami po włosiu, pociągnął smyczkiem po strunach.- Graj - powiedział.- Co?Zajrzał mi w oczy.- Graj.Nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co robię, zacząłem trącać palcamistruny gitary.Uderzyło mnie kilka fal energii.Usłyszałem dzwięk, od którego zachciało misię jednocześnie śmiać i płakać; pochodził z mojej cudownej wiolonczeli.Po razpierwszy w życiu usłyszałem, jak należy na niej grać.Jefferson wydobywał całebogactwo tonów z instrumentu swobodnie i bez wysiłku, jakby używał własnegogłosu.Rozumiał muzykę tak dogłębnie, jak nigdy mi się nie śniło.Wiedziałem, że wszelkie pytania byłyby daremne, więc zamknąłem oczy iporzuciłem ciekawość.Nic nie miało teraz znaczenia.I tego właśnie szukałem.Dałem się ponieść muzyce, która upodobniła się do szachów - była światemnieskończonych probabilistycznych rozwiązań.Doskonała, lecz zarazem wa-dliwa.Każda ścieżka, którą wybieraliśmy, mogła rozwinąć się na niezliczonesposoby, a mimo to wszystkie drogi, którymi nie podążyliśmy, rozciągały sięprzed nami jako pełny zbiór możliwości.I czułem je, a nie tylko słyszałem.Złożoność kompozycji sprawiła, że pogrążyłem się w jeszcze głębszymspokoju.Czas się zatrzymał, lecz muzyka nie - była w mojej duszy, już nielinearna, w przestrzeni i czasie, ale wszędzie jednocześnie.Po prostu była - my490dwaj zaś, jednostkowe istoty, byliśmy w całości istnienia nierozerwalnie po-wiązani melodiami i harmoniami, które między nami przepływały.Jeffersonuosabiał spokój, a moja droga stała się teraz jasna, chociaż nie rozumiałemdlaczego ani nawet jak.Skończyliśmy.Pochyliłem się nad gitarą, wyczerpany.Kiedy podniosłemgłowę, Jeffersona już nie było.Powłócząc nogami, poszedłem do łóżka.Zapadłem w głęboki, spokojny sen.Możliwe, że spałem całymi dniami, lecznie potrafię powiedzieć, ile czasu minęło.Zniłem o muzyce, o Jeffersonie gra-jącym na mojej wiolonczeli, przywracającym mi niewinność i ciepłe poczuciebezpieczeństwa, za którym tęskniłem do tego momentu, nawet nie zdając sobie ztego w pełni sprawy.W końcu spokój rozproszył się tak, jak światło ustępuje ciemności, gdysłońce chowa się za horyzontem.Muzyka ucichła.Siedziałem nagi na zimnej podłodze.Mgliste żółte światło sprawiało, że niemogłem zorientować się, gdzie jestem.W gęstej, głuchej ciszy rozległ siędzwięk, który wzbudził we mnie paniczny strach.Stuk-puk.stuk-puk.stuk-puk.Każdy krok wbijał się we mnie niczym gwózdz, powoli i boleśnie.Usiło-wałem się ruszyć, lecz coś mnie trzymało.Potem odgłosy ucichły.Groeden stanął nade mną.Był rozczochrany, chorobliwie blady.Miał pustyoczodół, a policzek, który rozharatałem mu w młodości, rozorany zle zrośnię-tymi bliznami.Wpatrywał się we mnie jedynym czarnym ślepiem, a gadziątwarz wykrzywiał mu pewny siebie uśmiech odsłaniający ostre, spróchniałezęby.Z rękami założonymi za plecy przyglądał mi się, jakbym był sztuką mięsa,którą zamierza ugotować na obiad.- Mówiłem ci, że wrócę.- Jego głos kipiał nienawiścią.Znów spróbowałem się ruszyć, czując, jak żyły nabrzmiewają mi ze strachu.Chciałem krzyknąć, ale nie wydałem żadnego głosu.To się nie dzieje napraw-dę.- usiłowałem sobie wmówić.Groeden zachichotał i przekrzywił głowę.- Boisz się.To mi się podoba.491Wciąż wpatrywał się we mnie i zdałem sobie sprawę, że najbardziej przera-żające w tej zjawie - jeśli to była zjawa - były spokój i opanowanie w jedynymszklistym i czarnym oku łypiącym na mnie z pomarszczonej, zdeformowanejtwarzy.Powolnym ruchem wysunął ręce zza pleców.W prawej garści trzymał tensam długi, cienki sztylet, którym poderżnął Thomasowi gardło.Zbliżył do mnieostrze, obracając je powoli.Zwietliste refleksy zatańczyły mi na twarzy.Pró-bowałem zamknąć oczy przed rażącym błyskiem, cofnąć głowę, lecz mięśnieodmawiały mi posłuszeństwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]