[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem rozległ się pierwotny, obleśny odgłos, jak gdyby ktoś wymiotował, ale dowewnątrz, przez głębokie gardło do żołądka wyściełanego ołowiem.Prawie to widziałam: usta jak otwórmaszyny do cięcia drewna, w który wkłada się pnie, ręce wpychające zwłoki do paszczy pełnej zębów.Znałam ten odgłos.Stawał się coraz donośniejszy.Czyjeś kroki w ciemnościach lasu.Mlaskanie.Płuca odmówiły mi posłuszeństwa.Musiałam użyć całej siły, żeby nabrać powietrza.Czułamłomotanie w piersi.Miałam wrażenie, że jeśli moje serce zacznie bić jeszcze mocniej, pęknie.Lekkoprzyklęknęłam, sięgając do płaszcza po noże.Ich gładkie jak jedwab ostrza zabłysły srebrzystą poświatą.Wrócił Raw.Bez czapki.Przerzucił rękę przez ramię i wyrwał sobie z pleców kolec, którym zacząłwywijać jak szpadą.Aaz zrobił to samo i na chwilę plaskanie rozrywanego ciała zagłuszyło przerażające odgłosy żuciadochodzące z lasu.- Stary Wilku - szepnęłam.- Możesz nas stąd zabrać?- Nie powinniśmy trzymać się razem - odparł Jack, wpatrując się w gąszcz drzew.- Coraz szybciejmnie odnajduje.I wskrzesza swoje dawne dzieła.- Jak.- zaczęłam, ale złapał mnie za ramię i okręcił do siebie, tak że moja twarz znalazła się na jegopiersi.Bardziej wyczułam, niż zobaczyłam, że sięga do torby zwisającej u boku - po krótkolufowąwiatrówkę, jak się pózniej przekonałam.- Znajdz Granta - rzucił z napięciem.- Nigdzie się nie zatrzymuj i unikaj znajomych miejsc.- Jack.- Jemu zależy na Grancie.- Odepchnął mnie od siebie i pochylił się, żeby zajrzeć mi w oczy.-Zamierza mnie zranić, zabijając ciebie, ale Grant.Jego chce żywego.Pamiętaj o tym.68- Bez ciebie nigdzie się nie ruszę.Nie zostawię cię tutaj samego.Złapał mnie za prawą dłoń i zamknął ją w swoich.Pancerz na palcu zamigotał.Za moimi plecami, wgłębi lasu, rozległo się wycie, tak głośne i przepełnione bólem, że wolną ręką szybko zakryłam leweucho.Zee, krążący po obrzeżach lesistego terenu, zawarczał jakieś długie, melodyjne słowo.Raw i Aaznatychmiast rozwiali się w ciemności, z dala od przerażających dzwięków: skwierczenia, grzechotania,sapania: jakby cały pułk wojska próbował oddychać przez jeden wspólny nos.A potem rozległy sięodgłosy okładania kogoś kijem.I ochrypłe wrzaski przypominające skrzypienie tysiąca zardzewiałychzawiasów.Jack spojrzał ponad moją głową, oczyma, które w trupio bladej twarzy lśniły dziwnym blaskiem.Przez chwilę widziałam w nim matkę.Trzymała broń tak samo jak on, jedną ręką i blisko piersi, niczymtarczę.- Och, jakiż to będzie radosny pościg - mruknął i jeszcze mocniej uścisnął moją prawą dłoń.Przerażona jego zachowaniem, chciałam się odsunąć.- Co robisz?Twarz miał nadal nieskończenie posępną.- Nie pozwolono mi chronić Jeannie.Ani naszej Jolene.O tym, że jest moją córką, dowiedziałem sięzresztą, kiedy było już za pózno.- Jack.- Zaczynałam rozumieć.- Jack, nie.- On wie, że mój słaby punkt to ty - wydyszał.- A twój to Grant.Do oczu napłynęły mi piekące łzy.- Kim jest Grant? Co to znaczy Usta Zwiatła?Usłyszałam za plecami zgrzyt głośniejszy niż poprzedni, zmieszany z warknięciami chłopców.Jacknie spojrzał w tamtą stronę.Mnie też nie pozwolił się odwrócić.Na jego twarzy pojawił się smutek, takgłęboki, że serce zakleszczyło mi się bólem.- Usta Zwiatła byli pierwsi - odparł ochryple i przycisnął wargi do pierścienia.Poczułam na skórze jakieś ssanie, płynny żar owinął się wokół palca.Jack mnie pchnął.Poleciałam wtył i się nie zatrzymałam.Znalazłam się w otchłani.Chwile, minuty, godziny, dni.Czas nic nie znaczył w otchłani.Był płynny, względny, zależny odpunktu odniesienia.I ja, zawieszona w ciemności, wołająca dziadka, zupełnie ślepa.69A potem bańka pękła i zostałam wypluta w jasne nocne niebo, z ziemią daleko pode mną.Spadałamgwałtownie, oślepiona nagłym wybuchem świateł: miasto, błyszczące diamentami neonów, których byłowięcej niż gwiazd.Chłopcy przywarli do mnie, ale ja prawie ich nie zauważałam.Nic się nie liczyło pozaodczuciem szybkiego zbliżania się do ziemi, opadania z prędkością przekraczającą przyspieszeniegrawitacyjne.Zwiat znów zniknął - jakby Bóg mrugnął - i nagle wylądowałam na betonie.Nadal się darłam.%7łołądekmiałam zawiązany w supeł.Opadłam na ręce i kolana.Trzęsłam się.Minęło sporo czasu, zanim zdołałam się poruszyć.A i tak przy najmniejszej zmianie pozycjiodnosiłam wrażenie, że zaraz zemdleję.Więc znieruchomiałam, skupiłam się na oddychaniu.Na tym,żeby nie dostać zawału serca.I gdy już się upewniłam, że ziemia pode mną się nie otworzy i mnie niepochłonie, dzwignęłam się na nogi, czując przy tym okropny ból w stawach.Jakbym w czterdzieścisekund postarzała się o czterdzieści lat.Otaczały mnie betonowe mury.Byłam w wąskiej uliczce, wijącej się jak skręcony włos i zniszczonej jakznoszony but.Przed rzędem sfatygowanych drzwi stały jakieś kubły, zabezpieczone łańcuchami roweryi nieduże, drewniane stoły przykryte gazetami.Zobaczyłam wyrżnięte w ścianach otwory okienne zżelaznymi kratami, z zewnątrz sączyło się przymglone światło.Usłyszałam brzęk garnków.Owionąłmnie zapach tłuszczu i gnijących warzyw, tylko trochę silniejszy niż odór amoniaku.Nad moją głową nasznurach wisiały prześcieradła i bielizna.A jeszcze wyżej wznosił się gąszcz wieżowców.Tak bardzo za-słaniały niebo, że mogłam dostrzec jedynie fragmenty srebrzystych chmur.Powietrze było chłodne i wilgotne.Zerknęłam na gazetę i zobaczyłam chińskie litery.%7ładnej daty,którą potrafiłabym odczytać, ale jeśli znajdowałam się w Azji, powinien być teraz dzień
[ Pobierz całość w formacie PDF ]