[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kątem oka dostrzegłaporuszający się cień.Wiedziona instynktem uskoczyła tużprzed gwałtownym pchnięciem floretu.W jednej chwili pozbierała się i umknęła przed kolejnym ciosem.Dwa ostrza z głośnym brzękiemskrzyżowały się w powietrzu.Zacisnęła usta na widokbarczystego człowieka.Była mistrzynią szpady.Ciężkozapracowała sobie na ten tytuł dzięki pomocy Daytona.Mimo to serce tłukło się w niej ze strachu.Niestety, kochana Mario, w świecie, w którym przyszłoci żyć, przeżyjesz dzięki znajomości fechtunku,powiedział kiedyś.Dlatego musimy za wszelką cenędopilnować, byś tę dyscyplinę opanowała pomistrzowsku.Jakżeż za nim tęskniła!Wspomnienie jego słów wzmagało w jej koncentrację.Ruszyła do walki z taką furią, że napastnik mimo swejtęgiej sylwetki cofał się, rzucając przekleństwa.Błyskawicznym ruchem wyciągała do przodu ramię,zadając kolejne pchnięcia.Ustawiała się tak, byjednocześnie mieć na oku Templetona.Była szybkai zwinna, ale to nie uchroniło jej przed potknięciem, gdyzahaczyła czubkiem buta o wystający konar.Krzyknęła.Przeciwnik wymierzył w jej stronę floret w chwalepewnego zwycięstwa.– Masz ją, Harry! – ryknął Templeton.Upadła na ziemię i przekoziołkowała.Ostrze Harry’egoprzecięło liście i wznieciło kurz.Pchnęła rapier w górę,prosto w jego udo.Skulił się z bólu, wściekły jak zranionyniedźwiedź, a wtedy oślepiający błysk zamigotał w jego piersi i powalił go na ziemię.Dwa ciała się zakotłowałyi naraz rozległ się rozpaczliwy krzyk.Obaj mężczyźnizastygli w bezruchu.Wreszcie podniósł się ten w lnianej, rozchełstanej napiersi koszuli i wyszarpnął sztylet z serca przeciwnika.Księżyc rozświetlił złote włosy nieznajomego.Mężczyzna zwrócił twarz w jej stronę i Maria napotkałaznajome dzikie spojrzenie.Christopher St.John jednymsusem skoczył do Templetona, który nie zdążył nawetdrgnąć.– Wiesz, kim jestem? – zapytał St.John zaskakującospokojnym głosem.– Tak.Jesteś St.John – cofnął się i napiął grzbiet.–Dama nietknięta, przysięgam.– Nie zamierzam ci za to dziękować.– St.Johnprzycisnął opryszka do drzewa i błyskawicznym gestemprzyłożył sztylet do jego kościstego ramienia.Ciężko było patrzeć na to, co się wydarzyłow następnych sekundach.St.John mówił cichym, niemalłagodnym głosem, a przy tym wbijał ostrze coraz głębiejw poszarpane ciało Templetona.Ten wił się, żebrało oddech i wystękiwał odpowiedzi.Maria mimowolniewodziła wzrokiem od barczystych ramion Christophera domartwego ciała, które leżało kilka metrów dalej.Zwalczyła mdłości, powtarzając w duchu starą litanię,która rozgrzeszała ją z winy.Musiała się bronić.I Amelię.Jego życie przeciwko mojemu.Jego życie przeciwkomojemu.Jego życie przeciwko mojemu.Niewiele to pomagało, ale cóż innego jej pozostało?Gdyby pozwoliła sobie na rozpamiętywanie swej niedoli,wpadłaby w melancholię, która ciągnęłaby się tygodniami.Przerabiała już ten scenariusz.– Doprowadź to miejsce do ładu – rozkazał St.John.Puścił mężczyznę i patrzył, jak osuwa się na kolana.–O wschodzie słońca ma tu być czysto, zrozumiano?– Postaram się – wydusił z siebie Templeton.Christopher podbiegł do Marii, chwycił ją za ramięi odciągnął na stronę.– Muszę z nim porozmawiać – zaprotestowała.– Wynajęli guwernantkę i posłali do Dover.Dostrzegł w jej oczach niepokój.– Nic więcej nie powiedział – dodał szybko.Starał sięmówić swobodnie, ale usłyszała nutę pogróżki w jegogłosie.– Chyba nie rozpowiadasz wszem wobec, jakichwieści szukasz.Lepiej strzec pilnie swoich sekretów.Wówczas nikomu nie zapewnisz sposobności do szantażu.– Nie jestem głupia.– Spojrzała na niego ukradkiem.Znów stanęły jej włoski na karku.Nie była pewna, dokądzmierza ta rozmowa.– Całkowicie panuję nad sytuacją.– Dyskutowałbym nad użyciem słowa „całkowicie”w tym przypadku, ale owszem, przyznaję, że radziłaś sobienieźle i bez mojej pomocy.Jednak nie mogłem się oprzeć.Widocznie drzemie we mnie rycerz.Maria milczała, ale poczuła ulgę, słysząc żartobliwyton, którego się nie spodziewała w podobnychokolicznościach.Nie umiała wskazać, skąd u niego tazmiana nastroju.Ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że poraz pierwszy od czasów Daytona ktoś pośpieszył jej naratunek.– Skąd się tu wziąłeś? – zapytała.Dopiero gdy wyszliz zagajnika, spostrzegła, że był niekompletnie ubrany.Miałna sobie tylko koszulę, spodnie, pończochy i trzewiki.Nakoszuli i rękach widniały ślady krwi potwierdzające jegozamiłowanie do bestialstwa.– Śledziłem cię.– Jak to? – Zatrzepotała rzęsami.– Zaczekałem, aż twoja pokojówka wyjdzie z sypialni.Wtedy wślizgnąłem się cichcem.Nie zastałem cię.Z łatwością wydedukowałem, którędy opuściłaś komnatę,jako że drzwi do niej miałem nieprzerwanie w zasięguwzroku.Ledwie spojrzałem na balkon, odgadłem, dokąduciekłaś.Maria stanęła jak wryta, aż żwir odprysnął spod jejobcasów.– Wszedłeś do moich komnat? W połowieroznegliżowany?Omiótł wzrokiem jej ciało.Wzbierało w nimpodniecenie.Jak gdyby nigdy nic wyciągnął chusteczkę z kieszeni i starł krew z rąk.– O dziwo, jeszcze bardziej podniecasz mnie w męskimprzebraniu.Kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, ujrzała ciemność,której nie przeniknęło blade światło księżyca.St.Johnzacisnął usta.Tchnęła od niego dzikość, która napawała jąlękiem.Wydęła nozdrza, a jej serce znów biłow obłędnym rytmie.Instynkt przetrwania kazał jej uciekaćprzed ręką stojącego przed nią oprawcy.Uciekaj.On na ciebie poluje.– Czyżbym zapomniała powiedzieć, że nie lubię, gdyktoś miesza się w moje sprawy? – powiedziała, a dłońoparła na rękojeści broni.– Mówisz o swoich nieszczęsnych małżonkach?Maria zerwała się i szybkim krokiem podążyła w stronęswego apartamentu.– Nie powinnaś być teraz sama, Mario.Postąpiłaślekkomyślnie, aranżując spotkanie na takim odludziu.– Lekkomyślnie postępujesz, upominając mnie.Złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie.Błyskawicznie sięgnęła po rapier i przystawiła go do jegoserca.Biło równie mocno jak jej.Wbrew temu, co mówililudzie, jego gesty zdradzały, że nie był z kamienia.Oparłdłoń na ręce, w której trzymała broń, a drugą rękęwykręcił i przycisnął do jej pleców.To była intymna chwila.Maria dotykała piersiami jego torsu, a ustami niemal muskała szyję.Przez momentrozważała, czy podjąć walkę, ale zdecydowała, że nie damu tej satysfakcji.Zresztą w jego silnych ramionachznalazła ukojenie po męczącym pojedynku.Dały jejnamiastkę komfortu, którego sobie odmawiała.– Teraz cię pocałuję – mruknął.– Musiałem skrępowaćtwe ręce, jako że jesteś uzbrojona i nie mam zamiaru znówzostać pokiereszowany.Na każde kolejne spotkanieprzynosisz coraz bardziej imponujący rynsztunek.– Jeśli sądzisz, że mój oręż ogranicza się do tego, cowidzisz – odparła cicho – jesteś w błędzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]