[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podczas gdy zajmowałem się tym wszystkim, Annasplatała sobie włosy.Najwidoczniej miała zamiar upleść je w dwawarkoczyki z obu stron, bo jeden był już prawie gotowy, kiedy rozstawiłemjedzenie na kuchennym stole. Dlaczego nie wezmiesz się do robienia kanapek i nie przestanieszsię mizdrzyć? zapytałem. Dobrze odparła. A ty mi zapleciesz włosy.Tak więc usiadła przy stole i zaczęła przygotowywać kanapki, a jadokończyłem pierwszy warkoczyk. Powinno się go przewiązać wstążką albo czymś, żeby się trzymał powiedziałem.Zciskałem jego koniec palcami, żeby się nie rozplótł.A potem mójwzrok padł na czystą ścierkę do naczyń wiszącą na wieszaku.Puściłemwarkocz, poszedłem po nóż i pomagając sobie scyzorykiem, udarłem zbrzegu dwa paski.Zcierka była biała z czerwonym szlaczkiem.Wróciłem,poprawiłem warkocz i związałem na kokardkę jego koniec tym kawałkiemścierki. Będziesz wyglądała jak smarkula powiedziałem.Zachichotała,rozsmarowując na chlebie masło orzechowe.Spostrzegłem, że kawa już gotowa, i wyłączyłem gaz.Potemzacząłem splatać drugi warkocz.Stałem pochylony i przepuszczałemjego jedwabistość między nieporadnymi palcami, po których chodziłomi mrowie i które były szorstkie jak papier ścierny; rozdzieliłem włosyna trzy pasma i zakładając je kolejno jedno na drugie, wdychałem ichświeży, łąkowy zapach, gdyż były wilgotne.Wciąż byłem tym zajęty,kiedy zadzwonił telefon. Potrzymaj kazałem Annie bo się rozplecie. I wcisnąłem jej wrękę koniec warkocza, po czym wyszedłem do hallu.Dzwoniła moja matka.Ona, Pattonowie, ten gość, co się do niejprzypiął, i Bóg wie, kto jeszcze, mieli się załadować do samochodu ijechać czterdzieści mil do La Grange , lokalu w sąsiednim okręgu, przyszosie do miasta; było tam kilka stolików do gry w kości i parę ruletek,a najlepsze towarzystwo ocierało się o najgorsze, wdychając pospólne,błękitne tumany drapiącego w gardle dymu tytoniowego i niedozwolonychwyziewów alkoholu.Matka powiedziała, że nie wie, kiedy wróci, ależebym zostawił drzwi wejściowe otwarte, bo zapomniała klucza.Niemusiała mi mówić, żebym zostawił drzwi otwarte, bo w Landing i takich nikt nie zamykał.Powiedziała, żebym się o nic nie martwił, bo jest jejbardzo dobrze, roześmiała się i odłożyła słuchawkę.Cóż, nie musiała mimówić i tego, żebym się nie martwił.Przynajmniej o to, czyjej dobrze, czynie.Dobrze jej było, nie ma dwóch zdań.Miała wszystko, czego chciała.Odłożyłem słuchawkę, podniosłem wzrok i w świetle wpadającym dohallu przez drzwi od korytarza zobaczyłem Annę stojącą o kilka krokówode mnie, zawiązującą kokardkę na końcu drugiego długiego warkocza. To matka wyjaśniłem. Jedzie do La Grange z Pattonami. Poczym dodałem: Wróci pózno.Powiedziawszy to ostatnie zdanie, uprzytomniłem sobie naglepustkę tego domu, otaczające nas mroczne pomieszczenie, brzemięnagromadzonej nad nami ciemności wypełniającej pokoje i poddasze,spływającej gęsto, ale nieważko po schodach wreszcie ciemność nazewnątrz.Kiedy spojrzałem Annie w oczy, w domu panowała zupełnacisza.Na dworze słychać było kapanie deszczu po liściach i dachu, terazjuż ucichające.Serce zabiło mi mocno i poczułem, że w żyłach zaczynami krążyć nowa krew, jakby ktoś otworzył śluzę.Patrzyłem Annie prosto w twarz i patrząc tak, wiedziałem iwiedziałem, że ona wie iż to jest właśnie ta chwila, do której przez całyczas zmierzał wielki nurt lata.Odwróciłem się i powoli ruszyłem przezhali ku schodom.Zrazu nie wiedziałem, czy Anna idzie za mną, czy nie.A potem wyczułem, że tak.Wszedłem na schody, świadom, że postępujeza mną o cztery stopnie niżej.U szczytu schodów, w korytarzu na piętrze, nawet się nie zatrzymałemani nie obejrzałem.Poszedłem ciemnym jak smoła korytarzem kudrzwiom mojego pokoju.Namacałem po ciemku klamkę, otworzyłemdrzwi i wszedłem.Do pokoju wpadało trochę światła, bo niebo na chwilęsię przejaśniło, a poza tym odblask lampy z werandy na dole odbijał sięod mokrych liści.Usunąłem się w bok, z ręką jeszcze na klamce, i Annaweszła do pokoju.Wchodząc, nawet nie rzuciła na mnie okiem.Postąpiłatrzy kroki i przystanęła.Zamknąłem drzwi i zbliżyłem się do smukłej,biało ubranej postaci, lecz Anna nie odwróciła się do mnie.Stanąłem zanią, przyciągnąłem do siebie jej ramiona, zaplotłem ręce na jej piersiachi wtuliłem suche wargi we włosy.Ręce Anny zwisały bezwładnie wzdłużboków.Staliśmy tak kilka minut, niby kochankowie na jakiejś reklamie,przypatrujący się malowniczemu zachodowi słońca albo oceanowi czyNiagarze.Ale my nie przypatrywaliśmy się niczemu.Staliśmy pośrodkugołego, ciemnego pokoju (żelazne łóżko, stara komoda, sosnowy stół,kufry, książki i różne męskie przybory bo nie pozwoliłem matceprzemienić tego pokoju w muzeum) i spoglądaliśmy na ciemne koronydrzew, które nagle zaczęły się poruszać na wietrze nadlatującym od zatokii szumieć pod wzmożoną falą deszczu.A potem Anna uniosła ręce i położyła je na moich ramionach, którymiją obejmowałem. Jackie powiedziała cichym głosem, ale nie szeptem. Ptaszkumój, przyszłam tutaj.Przyszła, istotnie.Zacząłem rozpinać haftki z tyłu jej białej sukni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]