[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cassie stawiła czoło Jackowi Graczowi Na Dwie Strony dzień poodkryciu jego perfidii.Jak powiedziała, zakończyła ich romans poprzyjacielsku, po czym przeszła do wyjawiania najdrobniejszychszczegółów tej sytuacji każdemu, kto się nawinął, bez względu na to,czy znał Jacka, czy nie.Według niej okazało się to uzdrawiające.Zyskała nowe rozumienie znaczenia terapii przez rozmowę.Byłam ciekawa, co Louise powiedziałaby na taki plan kuracji.- On powoli zaczyna popadać w paranoję - powiedziała.- Robi sięniespokojny, gdy tylko ktoś na niego popatrzy, zwłaszcza gdy ten ktośjednocześnie prowadzi z kimś rozmowę.Liczę na to, że wkrótcewykształci mu się nerwowy tik.- Dziwię się, że jesteś w stanie tam nadal pracować.- Zastanawiałam się nad powieszeniem laleczkiJacka w pokoju na zapleczu, ale mógłby ją ukraść prawdziwy Jack -powiedziała.- Poza tym lubię do niego strzelać.To akurat wiedziałam.Skończyłam lalkę Jacka zaledwie kilka dnitemu, a już, o najróżniejszych porach dnia i nocy, zdążyłam sięnasłuchać stłumionych brzdęknięć pistoletu na gumkę i krzyków Jackaw wykonaniu Cassie.- Nadal żałuję, że nie udało mi się zdobyć procy - powiedziałam.-Strzelanie kulkami byłoby świetne.- Pistolet na gumkę jest w porządku.Przynajmniej nie muszę siębać, że zbiję szybę.Chociaż jak z tym skończę, być może go spalę.Masz coś przeciwko temu?- Nie krępuj się.Do Irvington było niedaleko.Tam miałam się spotkać z Tylerem,trzydziestoośmioletnim komputerowcem.Wreszcie to zrobiłam.Wszędzie było pełno komputerowychświrów i, wybierając z kilku możliwości, zdecydowałam się umówić zjednym z nich.To w końcu nie fair oceniać kogoś po zawodzie.Może, jaktwierdził, rzeczywiście ma artystyczną duszę i czyta nie tylkomagazyny techniczne oraz science fiction.Może naprawdę biegał wmaratonach i ćwiczył tai chi (chociaż nie miałam pewności, czy tai chinależy do jego ulubionych zajęć).Może, ach może, rozwój jego poczucia humoru nie zatrzymał się napoziomie trzeciej klasy, może nosił nakręcany zegarek, a nie jakieścyfrowe monstrum z wbudowanym kalkulatorem i prognozami pogodyściąganymi z satelity.A nawet jeśli nic z tego nie okaże się prawdą, możejeszcze mieć inne zalety.Może nie skłamał w kwestii dochodów,które miały rzekomo przewyższać sto tysięcy dolarów rocznie.Możenaprawdę chciał założyć rodzinę.Może zdjęcie nie kłamało.W końcu człowiek ma prawo mieć nadzieję.Zgodziłam się przyjechać do jego domu.To chyba nie byłonajmądrzejszym posunięciem, ale przysłał mi zdjęcie pocztąelektroniczną i nie potrafiłam się oprzeć.Budynek wzniesiono w 1910roku.Był trzypiętrowy, o powierzchni ponad 500 metrówkwadratowych.Jak napisał, stopniowo go remontuje.W Irvington było kilka starych domów - chociaż termin stary" wodniesieniu do Portland jest względny.Z przyjemnością jechałamulicami, wzdłuż których rosły drzewa.Spoglądałam na duże budynkiotoczone ogrodami.Było pózne popołudnie.Słońce wciąż świeciłomocno, ale miało już ciepłozłocisty odcień zachęcający do leniwychprzechadzek, na które udało się wielu spacerowiczów.W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy.Słychaćbyło szum spryskiwacza i odgłos piłki do kosza odbijanej napodjezdzie.To była dzielnica, w której mogłabym mieszkać.Dom stał na rogu, wielki i biały, ocieniony liściastymi drzewami.Zaparkowałam przy krawężniku i brukowaną ścieżką dostałam się doogrodu, w którym, mimo że był dobrze utrzymany, chyba od lat nieposadzono niczego nowego.Wyobraziłam sobie siebie w roli ogrodnika.Po obu stronachportyku posadziłabym róże pnące się po pergoli; bzy w formieżywopłotu wzdłuż frontu; zwykłe tulipany cebulkowe na wiosnę, daliena lato.Mama coś by mi podpowiedziała, gdybym ją poprosiła o radę.Z domu miejscami spełzła farba.Wyglądał, jakby czekał namalowanie.Dwie z małych szybek w bocznych oknach były stłuczone.Przypomniały mi się wieloletnie narzekania taty na to, jakimkoszmarem jest odnawianie starego domu.Nie mogłam się oprzećzaskakującej możliwości - czyżby synchroniczność? - znalezienia sięw podobnej sytuacji u boku Tylera.Zadzwoniłam do drzwi.Przez boczne okienko dostrzegłam jakiś ruch.Drzwi się otworzyły.- Hanna? Cześć.- Cześć.Był przystojny, tak jak na zdjęciu; miał około metradziewięćdziesięciu wzrostu, sylwetkę biegacza, włosy ciemnoblond,trochę za długie, i miłą, szczupłą twarz.Ale nosił kolczyk: mały ćwiekz szafirem.Tego nie zauważyłam na zdjęciu.- Miałaś jakieś kłopoty z dojazdem?- Raczej trudno tu nie trafić - odparłam.- Wejdz - powiedział i cofnął się do środka.- Uważaj, żeby Sassynie wybiegła na zewnątrz - dodał, gdy wielki, rudy kot otarł mu się okostki.- To kot domowy.Jest pozbawiona pazurów.Nie poradziłabysobie na dworze.Wślizgnęłam się do środka.Tyler napisał mi w mailu, że ma dwakoty, ale jakoś zdołałam wyprzeć tę informację ze świadomości.Dopóki nie zacznie opowiadać, że kicia zrobiła to" i kicia zrobiłatamto", można jakoś to znieść.Mężczyzna, który ma koty.Oj, niedobrze.- Aadny hol - powiedziałam ze szczerym podziwem.Podłogę stanowił lśniący parkiet.Naprzeciwkodrzwi wejściowych znajdowały się kręte schody z rzezbionąbalustradą.Nie było tu żadnych mebli ani ozdób na ścianach, leczdokładnie nad naszymi głowami wisiał wielki, kryształowy żyrandol,który wyglądał, jakby ukradziono go z Wersalu.- Dzięki.Całe wieki nie mogłem się zdecydować na podłogę.Nieuwierzyłabyś, jak trudno jest znalezć kogoś, kto się na tym zna.Przyjaciele kpili, że tak długo się urządzam, ale w końcu to mójwymarzony dom.Chcę, żeby był idealny.- Trudno cię winić.- Oprowadzić cię? - zapytał.- Pewnie.Czy chcesz, żebym zdjęła buty?Był bosy, miał na sobie spodenki khaki i czystą, białą koszulę.Biorąc pod uwagę jego nieskazitelną podłogę oraz fakt, że sam był bezobuwia, nie chciałam ryzykować wyrządzenia jakiejś szkody.- Nie, w porządku.Nie masz szpilek.Poszłam za nim przez pokoje, słuchając opisów tego, co sobie tamzaplanował.Większość pomieszczeń świeciła pustkami, ale w każdymbył pojedynczy mebel albo dywan, albo przynajmniej pudło zrzeczami, które sugerowały, co tu będzie w przyszłości.W bibliotecena podłodze leżały sterty książek.W głównym salonie znajdował sięmarmurowy kominek i lustro w złoconej ramie.W jadalni stałmasywny kredens.I tak dalej, a wszędzie te piękne podłogi.- A oto sala balowa - powiedział, prowadząc mnie schodami nanajwyższe piętro.- Czy też raczej graciarnia.Trzymam tu rupiecie, bominie sporo czasu, nim zabiorę się do urządzania tej części domu.Zajakieś pięć lat muszę zmienić dach i będzie tu w związku z tym strasznybałagan.- Ale kiedy go wykończysz, będzie wspaniale - stwierdziłam.Sufitbył niski, z ukosami po bokach.Pokój przypominał bardziejprzerobiony strych niż salę balową.- Gdybym mieszkała w takimdomu jako dziecko, pewnie uwielbiałabym jezdzić tu na wrotkach.Roześmiał się, ale tak naprawdę wcale nie był rozbawiony.- Wrotki to zabójstwo dla podłogi.- Pewnie tak.Sprowadził mnie z powrotem na dół.To dziwne, ale mimo całej tejpustej przestrzeni, zaczynałam się zastanawiać, czy jest tu taknaprawdę miejsce dla drugiej osoby
[ Pobierz całość w formacie PDF ]