[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sylwetka ułożonego w ten sposób strzelca mogła wydawać się niezręczna, a jednakumożliwiała pewny strzał.- Wiatr, sir?- Z lewa na prawo, Dan - odparł Sharpe.- Bardzo słaby - dodał cicho Hagman, odciągając skałkę.Przypominający łabędzią szyjękurek zaskoczył z cichym trzaskiem naciąganej sprężyny, po którym nastąpiło kliknięciezapadki.Sierżant uniósł tylny celownik do najwyższej pozycji i wyrównał linię szczerbinki zogonkiem muszki na końcu lufy.Musiał przy tym opuścić głowę w nienaturalnej pozycji.Wziął głęboki haust powietrza, wypuścił część i wstrzymał oddech.Na całym wzgórzuzapanowała cisza jak makiem zasiał.Hagman poczynił drobne poprawki, kierując broń nieznacznie w lewo i opuszczająckolbę odrobinę w dół, by posłać kulę lekko w górę.Nie dość, że mierzył nanieprawdopodobnie dużą odległość, to strzelał w dół zbocza, co znacznie utrudniałocelowanie.Nikt się nie poruszał.Sharpe obserwował załogę haubicy przez lunetę.Działonowy zbliżał się właśnie z lontowicą do zapału.Richard wiedział, że powinien ostrzecludzi, by ukryli się za umocnieniami, lecz Hagman uprzedził go, pociągając za spust.Hukwystrzału poderwał ptaki na zboczu.Dym spowił sylwetkę sierżanta.Sharpe zobaczył wszkłach, jak działonowy wykonuje nagły półobrót, wypuszcza z rąk lontownicę, łapie się zaprawe udo, zatacza i upada.- Prawe udo, Dan - poinformował Hagmana, wiedząc, że ten nie widzi celu przezchmurę prochowego dymu.- Położyłeś go.Kryć się! Wszyscy! Ale już! - zawołał, widząc, żeinny artylerzysta podnosi lontownicę.%7łołnierze wślizgnęli się do kryjówek, wzdrygając się, kiedy granat eksplodował,zderzając się z powierzchnią skał.Sharpe poklepał Hagmana po plecach.- Niewiarygodny strzał, Dan!- Mierzyłem w pierś, sir.- Schrzaniłeś mu dzień, Dan - cieszył się Harper.- Schrzaniłeś cholernikowi dzień.-Wokół sierżanta zebrała się grupa kolegów gratulujących sukcesu.Byli niezmiernie dumni zeswego towarzysza.Cieszyli się, że wrócił do formy i strzelał równie niedościgle, jak zawsze.Jego popis strzelecki przywrócił im, zachwianą przez zdradę Williamsona, wiarę we własnesiły.Hagman przypomniał im, że są doborowym oddziałem, godnym miana brytyjskichstrzelców.- Jeszcze raz, sir? - zapytał Hagman.- Dlaczego nie? - zgodził się Sharpe.Jeśli Francuzi mieli zamiar wystawić przeciw nimmozdzierz, dobrze byłoby nastraszyć jego załogę, uświadamiając jej zasięg śmiercionośnychkul karabinowych.Hagman rozpoczął żmudny proces przeładowywania broni.Właśnie zawijał staranniewybrany pocisk w skórę, kiedy, ku zdumieniu Sharpe a, francuscy artylerzyści zaprzodkowalidziało i odciągnęli je do pobliskiego lasu.W pierwszej chwili porucznika ogarnęłaniepohamowana radość.Potem przyszło otrzezwienie, a z nim przypuszczenie, że tamciusunęli haubicę, robiąc miejsce dla mozdzierza.Obserwował skraj lasu w napięciu, lecz jegoobawy okazały się płonne.Nie pojawił się żaden mozdzierz.Oddział stacjonujący w pobliżuusuniętego działa także wycofał się w cień drzew.Po raz pierwszy, odkąd Sharpepoprowadził swoich ludzi na szczyt, na północnym stoku nie było ani jednego żołnierza.Dragoni patrolujący doliny na wschodzie i zachodzie po upływie jakiejś pół godzinyskierowali się ku wiosce.- Co się dzieje? - chciał wiedzieć Vincente.- Bóg raczy wiedzieć - odparł Sharpe.Niespodziewanie ujrzał całość sił francuskich: zaprzodkowaną haubicę, dragonów ipiechotę, oddalającą się drogą z Vila Real de Zedes.Wyglądało na to, że nieprzyjacielwycofywał się w kierunku Oporto.Sharpe przypatrywał się temu, nie dowierzając własnymoczom.- To chyba podstęp.Nie ma innej możliwości - zawyrokował i podał lunetęVincentemu.- A może rzeczywiście wojna się skończyła? - zasugerował Portugalczyk, przyglądającsię maszerującej na północ długiej kolumnie wojska.- W przeciwnym razie dlaczego sięwycofują?- Najważniejsze, że się wynoszą, sir - stwierdził Harper.- Kogo obchodzi dlaczego? -Sierżant, przejąwszy lunetę, przyglądał się ciągniętej w ogonie wiejskiej furmance, na którejzłożono rannych Francuzów.- Jezusie, Mario i Józefie - wykrzyknął radośnie.- Naprawdę się wynoszą. Ale dlaczego? Czyżby było już po wojnie? - zastanawiał się Sharpe.Przypuszczalniekonni, których widział wcześniej, przywiezli nie mozdzierz, a rozkaz odwrotu.Z drugiejstrony, mógł to być przebiegły fortel.Może Francuzi sądzili, że Richard, przekonany o ichodejściu, poprowadzi swoich ludzi na dół, do wioski, wystawiając się na nagły atakdragonów? W jego głowie kłębiły się dziesiątki pytań.- Schodzimy do wioski - zadecydował.- Ja, Cooper, Harris, Perkins, Cressacre i Sims.-Rozmyślnie wymienił nazwiska dwóch ostatnich strzelców, wiedząc, że byli najbliższymiprzyjaciółmi Williamsona.Jeśli ktokolwiek przemyśliwał pójście w ślady dezertera, byli towłaśnie jego dwaj kompani.Chciał im w ten sposób pokazać, że nie stracił do nich zaufania.-Reszta zostaje tutaj.- Chciałbym pójść z wami, senhor - odezwał się Vincente.Widząc, że Sharpe chceodmówić, dodał: - Chodzi o wioskę, senhor.Muszę się przekonać, co stało się z jejmieszkańcami.Portugalczyk, podobnie jak Richard, dobrał sobie pięciu żołnierzy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]