[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ten nowy, przeni-kliwy chłód bardziej kojarzył się z wiosną, choć zeschłe liście w parku chrzęściłypod nogami, skurczone od mrozu.Nagie drzewa wyciągały ku błękitnemu niebuczarne konary, a niska murawa przed zamkiem lśniła w słońcu jak posypana sre-brem.Potok przybierał szybko, burząc się i marszcząc od fali przypływu, z ko-minów zamkowych zaś biła prosto w niebo cienka smuga dymu.Tim zajechał powozem przed frontowe drzwi.Zsiadł z kozła i przytupywał,chuchając w zmarznięte ręce.Jak w każdą niedzielę, miał zawiezć pana Henr-y'ego z żoną do kościółka w Ardmore.Przyjemnie pomyśleć, że życie w starejsiedzibie znowu wróciło do normy, zupełnie jakby starszy pan i jego dzieci -pierwszy panicz Henry, panicz John, panienki Barbara i Jane - nagle ożyli, choćniektórzy z nich leżeli w grobach od trzydziestu lat.Czas płynął szybko i Tim,który niedługo miał skończyć sześćdziesiąt lat, często przyłapywał się na tym, żewraca myślą do owych dawnych dni, kiedy jako parobek zaczynał pracę u stare-go Bairda.Niekiedy nowe pokolenie mieszało mu się w pamięci ze starym.Zda-rzało się, że kręcąc z naganą głową, przestrzegał panicza Henry'ego" przedchłodem, bo znowu zacznie kaszleć"; wyraznie mylił bratanka z nieżyjącym odtrzydziestu lat stryjem.O, już wychodzi pan Henry, ubrany do kościoła, z cylindrem w ręku, w ręka-wiczkach i z laską - podobny kropka w kropkę do swego stryja.Nawet w ruchachgo przypominał - tak samo się śmiał, tak samo klepał Tima po plecach.A kiedywyruszał z rządcą na obchód posiadłości, zakładał ręce do tyłu: wypisz, wymalujstarszy pan.Jak on, jezdził codziennie do kopalń, a raz w tygodniu do Slane, i tenpowrót do starej rutyny po latach zaniedbania i bałaganu sprawiał staremu stan-gretowi ogromną radość.%7łona pana Henry'ego w niczym nie przypominała jego matki, starszej paniBrodrick.Nie patrzyła na wszystkich z góry, nie wybuchała złością, nie dopro-wadzała służby do rozpaczy sprzecznymi poleceniami.Zachowywała się spokoj-nie, nie stawiała absurdalnych żądań, wszystko potrafiła rozsądnie wytłumaczyć,RLTa jednocześnie wiedziała, czego chce, i umiała trzymać w ryzach te głupie dzier-latki z kuchni.Tak więc na zapleczu, gdzie przez całe lata słyszało się same kłótnie i narze-kania, znów zapanował porządek.O tak, rękę nowej pani widać było w każdympokoju, dzięki niej zamek od razu pojaśniał.- Można by rzec - zauważyła kucharka - że ona ma uzdrawiającą moc.Zniknęły pokłady kurzu, śmieci i wieczny bałagan, na które Fan-ny-Rosa niezwracała uwagi, a także chłodny dyskomfort i nędza z czasów Szalonego John-niego.Pokoje zostały wysprzątane i wywietrzone, na kominkach płonął ogień, wdomu pojawiły się znowu owoce i kwiaty.Trawniki przystrzyżono, ścieżki wy-gracowano, przetrzebiono rozrośnięte chaszcze, słowem, wszystko wyglądało jakza rządów panienki Barbary i jej ojca.Nowa pani stała teraz w progu obok pana.Zdaniem Tima tworzyli najpięk-niejszą parę w kraju.Pani była niemal tak wysoka, jak pan, miała na ramionachciepłą pelerynę, spod kapelusza połyskiwały gładko zaczesane włosy - dopraw-dy, istna królowa.- Jak stoimy z czasem, Timie? - spytał pan Henry.- Mamy jeszcze dobry kwadrans - odparł stangret, otwierając drzwiczki po-wozu.Pan Henry przywiązywał dużą wagę do punktualności, zupełnie jak jegodziadek.Spóznienie do kościoła u niego także nie wchodziło w rachubę, ale za-chowywał się o wiele uprzejmiej.Pani sadowiła się właśnie w powozie, pan otulał jej nogi pledem, a robił to ztaką czułością, że Tim przypomniał sobie, co mówiono w kuchni - że podobno zakilka miesięcy spodziewane jest drugie dziecko.Tymczasem w progu stała pia-stunka z malutką panienką Molly w ramionach.Dziecko machało rodzicom napożegnanie pulchną rączką.Wreszcie Tim wdrapał się na kozioł, wziął do rąklejce i powóz ruszył.Minął łukiem pas rododendronów, potem przy potoku za-toczył koło i zniknął w lesie.Henry trzymał Katherine za rękę pod pledem i po raz setny zastanawiał się, oczym też żona myśli.Taka wydawała się nieobecna, daleka, jej spokojna po-wściągliwość tak bardzo odbiegała od jego impulsywnego sposobu bycia.RLT- Ciepło ci? - pytał nerwowo, zaglądając jej w twarz.- Jesteś pewna, że mo-żesz jechać?- Ależ oczywiście - odrzekła z uśmiechem, od którego ciepło rozlało mu się wsercu.- Czuję się bardzo dobrze.Nie mogłabym opuścić cotygodniowej prze-jażdżki do Ardmore, przecież wiesz.Oparł się wygodnie, znacznie uspokojony.Wujek Willie Armstrong kazał muna nią uważać.- Twoja matka - mówił - wydała na świat wszystkie dzieci bez najmniejszychkłopotów.Miała w sobie krzepę Simona Flowera.Ale ty, jeśli zamierzasz miećdużą rodzinę, nie powinieneś się śpieszyć.Katherine jest o wiele delikatniejsząroślinką niż Fanny-Rosa.No i proszę - Molly ledwie kończyła roczek, a następne maleństwo już było wdrodze.Ale wujek Willie zawsze lubił pogderać.Henry wyjrzał przez okno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]