[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dzień dobry - powiedziałem.- Czy mógłbym rozmawiać z dyrektorem naczelnym?- Nie ma - odparł, nie odrywając wzroku od gazety- A dyrektor do spraw technicznych?- Nie ma.- Może ktoś z personelu?- Nie ma.- W takim razie, gdzie są?- Nie wiem.- Nie przyszli do pracy?Strażnik łypnął na mnie podejrzliwie.- A co to go obchodzi?Otworzyłem usta.Przerwał mi stentorowy głos wypełniający halę:- Awaria w segmencie pierwszym.- A to kto? - zapytałem.- Przetwórnia - odburknął strażnik.- Co przetwórnia?- Melduje, że pierwszy segment szlag trafił.- Ach tak, zapomniałem.To niezwykłe udogodnienie, nie sądzi pan?- Co?- No, to meldowanie.Znowu łypnął na mnie podejrzliwie.- A czego właściwie chce?Zastanowiłem się, jakby mu to wyjaśnić.- Widzi pan - powiedziałem - pół roku temu zbierałem materiały do reportażu.- To.niby z gazety?- Właśnie.- Aaa.trzeba od razu.Proszę, niech wejdzie.Ominąłem rampę i przez halę magazynową wyszedłem na bezludny dziedziniec.Stalowa łapa penetrowała zamkniętą zagrodę, w której leżała jedynie porzucona torba monterska i trochę rozsypanych narzędzi.- Awaria w segmencie pierwszym - zagrzmiało znowu.Zawróciłem.- Ona tak ciągle? - spytałem strażnika.- Ostatnio bez przerwy.- Nie pójdzie pan sprawdzić?- Ja nie jestem od tego.- Niech pan chociaż poinformuje dyrekcję albo kogoś z załogi.- Nie ma.Nie ma nikogo.- A kiedy będą?- Ale marudny! U was, w gazecie, wszyscy tacy?Rozglądnąłem się.Coś mi tu nie grało.Widocznie strażnik spostrzegł moje zdenerwowanie, bo rzekł pośpiesznie:- Niech się uspokoi.Przetwórnia jest sprawna.- To po co melduje?Podszedł do stosu świeżych konserw.Wziął jedną otworzył i najspokojniej zaczął jeść.- Panie - powiedziałem - trzeba coś zrobić.- A co? - spytał przełknąwszy wielki kęs.- Powiadomić odpowiednie władze, że tu nikogo nie ma.Przecież zakład nie może pracować bez nadzoru.- Spokojna głowa! - machnął ręką.- Ta maszyna lepiej pracuje bez ludzi.Słowo daję.O, proszę, ile naprodukowała.i jakie to dobre!Wbił widelec w zawartość puszki i wydobył kawałek rogowej oprawy okularów.Spojrzałem na etykietę.Obok rysunku przedstawiającego plastry mięsa przybrane zielenią sałaty widniał napis: "Głowizna w sosie pomidorowym.Artykuł przeceniony."INCYDENT W TRAKCIE KONGRESU-.należy więc uznać - kończył Docent - że nie dysponujemy ani jednym wiarogodnym dowodem na to, że Niezidentyfikowane Obiekty Latające są pochodzenia pozaziemskiego.Pięciotysięczne audytorium skwitowało tę wypowiedź aplauzem.Docent potoczył wzrokiem po amfiteatralnej sali i uniósł dłoń.i wtedy rozległ się przejmujący gwizd.W chwilę później rozpadło się jedno z okien.Przed mównicą wylądował stożkowaty pojazd, którego średnica u podstawy nie przekraczała dwóch metrów.Z pojazdu wyskoczył młody mężczyzna o lilipucim wzroście.Z zakłopotaniem obejrzał uczynione przez siebie szkody i bąknął parę słów wyrażających ubolewanie.Docent wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami.Rękoma przytrzymywał kartki trzepoczące od przewiewu.- Kto pan jest? - wykrztusił wreszcie.- Jestem przedstawicielem obcej cywilizacji - wyjaśnił gość.Sala zaszemrała.- Co on plecie? - spytał ktoś z pierwszego rzędu.- To są jawne kpiny - krzyknął jego sąsiad.- Kpiny albo prowokacja! Docent znowu uniósł dłoń.- Drodzy państwo, łaskawie proszę o zachowanie spokoju - powiedział do mikrofonu.Nie przytrzymywane kartki sfrunęły z mównicy i opadły na podłogę.- Zaraz wyjaśnimy to nieporozumienie.Wzajemnie nakazując sobie ciszę, zebrani umilkli.Docent zwrócił się do gościa.- Słuchamy pana.Z jakiego to powodu wtargnął pan na salę obrad?- Powiem krótko - odrzekł mężczyzna.- Przybyłem tutaj, by wykazać, że pańska teoria mija się z prawdą.Pragnę dowieść, że jest pan w błędzie.Na sali podniósł się gwar
[ Pobierz całość w formacie PDF ]