[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozwiesiła w szafie suknie, co zajęło jej mniej niż nic, po czym z kufra wyciągnęłaszkicownik i usiadłszy przy biurku, leniwie przełożyła pierwszą stronę.Po chwili zawahaniawęgiel do malowania śmigał już po kartce, pozostawiając na niej śmiałe, niemalnieświadomie i szybko kreślone linie.Na wypadek gdyby miała już nigdy więcej niezobaczyć markiza, chciała uwiecznić jego podobiznę, a bała się, że wkrótce nie będzie umiałaprzywołać jej z pamięci.Kiedy skończyła, oblicze markiza wydawało się składać z samych cieni, zamaszystychmaznięć, ostrych łuków i wklęsłości, co było dosyć ironiczne, zważywszy, że portretprzedstawiał mężczyznę, którego przezwisko brzmiało Lodowy Lord.Potem, żeby nie patrzeć na tę twarz, szybko zamknęła szkicownik i z powrotemwrzuciła go do kufra.Dwie godziny pózniej zgodnie z obietnicą Phoebe zeszła na dół i podążając zaodgłosem rozmów, weszła do salonu zdominowanego przez kominek zdobiony rzezbamicherubinów i jesiennej roślinności.Salon był duży i ciepły, stały w nim najróżniejszego typusiedziska oraz kilka gazowych lamp, gdyż Isaiah Redmond lubił innowacje.Phoebe przywołała na twarz uprzejmy uśmiech i trzymając się blisko ściany,ukradkowo wśliznęła się do pomieszczenia zapełnionego modnie odzianymi gośćmi.Pierwszy wpadł jej w oczy sam patriarcha, Isaiah Redmond.Był to mężczyznawysoki, w podeszłym już wieku, jednak wciąż przystojny, choć spojrzenie miał ostre jakbrzytwa.Ciągnęła się za nim reputacja człowieka niewybaczającego przewin; uważano, że niejest bezpiecznie mu się przeciwstawiać, mimo że Redmond był obdarzony zwodniczoujmującym urokiem.Phoebe nieraz słyszała plotki - bo kto ich nie słyszał - o tym, jak dalekoRedmond potrafił się posunąć, gdy mu na czymś zależało.Plotki gwałtownie narastały, gdytemat dotyczył Colina Eversea i tego, jak prawie zawisł na stryczku.A niektórzy twierdzilinawet, że to Redmond był odpowiedzialny za zniknięcie jego najstarszego syna, Lyona.Jednak najczęściej mieszkańcy Pennyroyal Green winą za to obciążali Olivię Eversea orazlegendarną klątwę, wskutek której podobno raz na pokolenie między kimś z rodu Eversea irodu Redmondów zakwitała miłość - co miało prowadzić do tragicznych konsekwencji.Olivia Eversea zbywała tę gadaninę śmiechem, twierdząc, że to nonsensy, jednak nawetWaterburn, amator przedziwnych zakładów, nie chciał ryzykować zakładu dotyczącegoprawdopodobnego ślubu.Mimo wszystko on też lubił wygrywać, a dobrze sobie zdawałsprawę, że w tym wypadku szanse na to są mniej niż znikome.Wyglądało zatem, że pięknaOlivia jak była, tak pozostanie panną.Phoebe, wdzięczna losowi za pewność, że nie zastanie w salonie Olivii, powiodła ponim wzrokiem, natychmiast spostrzegając Jonathana Redmonda, który z każdym dniem corazbardziej przypominał swego brata, Lyona.Obok niego stał następny przystojniak, przyjacielJonathana, lord Argosy, częsty gość w Sussex i towarzysz Jonathana w wyprawach dogospody Pod Zwinką i Ostem oraz na niedzielne msze w kościele.Jej serce zadrżało, gdy ujrzała znudzone oblicze jasnowłosego olbrzyma, Waterburna.Jeśli on tu był, to.Czując, że zwilgotniały jej dłonie, wytarła je w fałdy sukni.W rozmowie z markizemWaterburn wspominał, że prawdopodobnie obaj zostali zaproszeni na to samo przyjęcie.Phoebe nie miała śmiałości się rozglądać, jednak choć jeszcze nie dostrzegła markiza, towszystko w jej ciele mówiło, że jest gdzieś blisko.Po chwili ujrzała jego szerokie plecy.Obok Jonathana na pasiastej kanapie siedziała Lisbeth, która z przejęciem o czymśopowiadała.Markiz nachylał się ku niej, zapewne, aby lepiej ją słyszeć.Nagle lekko się odwrócił, być może wyczuwając między łopatkami czyjeś intensywnespojrzenie.A gdy dostrzegł Phoebe, wykonał cały obrót i wolno się wyprostował.I potem znieruchomiał.Lisbeth akurat wybuchnęła perlistym śmiechem, być może śmiejąc się z dowcipu,który sama powiedziała, po czym widząc, że markiz się odwrócił, wesoło postukała go wramię.Kremowym wachlarzem.Pokrytym ręcznie malowanymi różowymi pączkami, między którymi wiły siędelikatne zielone łodyżki.Phoebe wbiła w wachlarz tak intensywne spojrzenie, że ten zaczął jej się rozmazywaćprzed oczyma.Usłyszała dzwonienie w uszach i przez chwilę - przez jeden przeklęty moment- miała wrażenie, że świat usuwa jej się spod stóp, więc żeby się nie przewrócić, szybkoprzywarła plecami do ściany.No cóż, naturalnie.Przecież wiedziała, że markiz pragnie tylko tego, co najlepsze,niepowtarzalne, wyjątkowe, najpiękniejsze.I chodziły słuchy, że rozgląda się za kandydatką na żonę.A Lisbeth pisała w liście, że ma jej do przekazania jakąś.niespodziankę.Milczenie markiza musiało niechybnie trwać zbyt długo, gdyż Lisbeth, podniósłszyzagniewany wzrok na markiza, powiodła nim po linii jego spojrzenia.I wtedy na jej twarzy wykwitł wyraz zdumienia, który jednak dość szybko się ulotnił.Najwyrazniej Lisbeth uznała, że markiz przygląda się Phoebe tylko dlatego, że jej wygląd takbardzo odstawał od wyglądu reszty gości.Toteż, już spokojna, wesoło skinęła ręką,przyzywając Phoebe do siebie.Phoebe jednak pozostała tam, gdzie stała; jej stopy nie chciały oderwać się odpodłoża.Lisbeth zaczęła ją przywoływać z większym wigorem i krok po kroku Phoebe jakośzdołała przemierzyć pokój, chociaż czuła się, jak ciągniony za powróz oporny byk.Oczywiście miała nadzieję, że nikt tak tego nie postrzega.- Phoebe, będziesz tak miła i przyniesiesz mi torebkę? Jest na górze, w mojej sypialni.Leży na łóżku.Co do diabła.?Phoebe wlepiła w Lisbeth zdumione spojrzenie.Ale Lisbeth tylko się uprzejmie i wyczekująco uśmiechnęła.Phoebe nic nie powiedziała, chociaż jej wzrok nieco stwardniał.Nie jest służącą.Nie wynajęto jej, żeby biegała na posyłki.A przynajmniej nie było otym mowy w liście.Ale Lisbeth chyba doskonale zdawała sobie z tego sprawę, tyle że najwyrazniejtestowała umiejętności towarzyskie Phoebe lub cała sytuacja była przedstawieniem na rzeczmarkiza, żeby się zorientował, kim Phoebe jest i w jakiej roli występuje.- Lord Dryden - odezwał się markiz, gdy już się wydawało, że Lisbeth, zapominając omanierach, nie dokona prezentacji.Phoebe dygnęła.- Miło mi poznać, milordzie - odpowiedziała, mając wrażenie, jakby jej uprzejmy głosdochodził do niej zza grubej szyby.- I przepraszam, ale muszę wykonać polecenie.Wygląda na to, że Lisbeth bardzo potrzebuje swojej torebki.I po tych słowach gwałtownie się odwróciła i opuściła salon w ten sam sposób, w jakido niego weszła.Szybko i przez nikogo niezauważona.Przez nikogo poza jedną osobą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]