[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po lewej ręce miałem rząd drzwi dopokojów i słyszałem mamrotania, kaszel lub chrapanie ich miesz-kańców.Korytarz cuchnął piwem i papierosami, okruchami sple-śniałego chleba i innymi resztkami wdeptanymi w grubą wykładzi-nę.Na piętrze wyżej słychać było hałasy  to jakiś starzec bełkotałcoś, spierając się sam ze sobą, mamrocząc przekleństwa.Czasemtrudno było powiedzieć, czy ci ludzie są pod wpływem alkoholu,narkotyków czy umysłowo chorzy.Tak czy inaczej, najwyrazniejopieka społeczna pozostawiała ich własnemu losowi.Aazienka składała się z trzech brudnych kabin.Wszedłem dośrodkowej i powoli zdjąłem ubranie.Jacyś ludzie szli korytarzem,który donośnym echem odbijał ich głosy.Rozebrawszy się, odkrę-ciłem wodę.Znów wpadłem w trans.Chciałem tylko, żeby ten dzień74 jak najprędzej się skończył.Zmobilizowałem się nawet i obejrza-łem siniaki na rękach i nogach, chociaż przestałem się już przej-mować tym, że mnie bolą.Ktoś na korytarzu pozdrowił mnie po imieniu.Rozpoznałemten głos.Nie wiedziałem, jak się jego właściciel nazywa, ale wie-działem to, że zawsze był pijany.Tak jak oni wszyscy, tylko w tensposób mógł umknąć przed nędzą swego życia.Z rozwlekłym pół-nocnym akcentem wykrzykiwał wciąż tę samą starą śpiewkę, o tymjak wydymał go Bóg.Kiedyś miał żonę, dzieci i dom.Nie poszczę-ściło mu się w życiu, stracił, co miał, i to wszystko wina Boga.Wszedłem pod prysznic i starałem się nie słuchać wrzasków,gdy inni mieszkańcy zaczęli krzyczeć na faceta, mówiąc mu, żebysię, kurwa, zamknął.Prowadzone przez miasto  schronisko było tym, co w czasachmojego dzieciństwa nazywano noclegownią.Obecnie tłoczyli się wnim nie tylko bezdomni ludzie w różnym wieku, o jednakowosmutnych życiorysach, ale także uchodzcy z Bośni, Serbii i Kosowa,którzy jakby przywiezli swoją wojnę do Londynu, gdyż często bilisię na korytarzach i w umywalniach.Dobiegające z korytarza hałasy zaczęły stapiać się w jeden po-tworny zgiełk.Serce biło mi coraz szybciej, a nogi znów zaczęłydrętwieć i mrowić.Osunąłem się na podłogę i zasłoniłem uszy rę-kami.Siedziałem tak, zatykając uszy i mocno zaciskając powieki, usi-łując nie słuchać tego zgiełku, wpadłszy w takie samo dziecinneprzerażenie, jakie ogarnęło mnie w kafejce.Nie opuszczał mnie obraz, który podsunął mi Potakiwacz: Kellyśpiącej w łóżeczku.Teraz pewnie leżała w nim, gdyż w Marylandziebyła noc.Leżała na dole piętrowego łóżka, a nad nią najstarszacórka Josha.Doskonale wiedziałem, jak wygląda.Tyle razy budzi-łem się i otulałem ją kocem, kiedy było zimno lub kiedy znów na-wiedzał ją straszny sen o zamordowanych bliskich.Pewnie leżałaprzykryta do połowy, wyciągnięta na plecach, z rękami i nogami75 rozpostartymi jak rozgwiazda, przygryzając dolną wargę, porusza-jąc gałkami ocznymi pod zamkniętymi powiekami.Potem pomyślałem o niej nieżywej.%7ładnej przygryzionej wargi,żadnej fazy REM, tylko nieruchoma, martwa ryba.Usiłowałemsobie wyobrazić, jak bym się czuł, gdyby do tego doszło, wiedząc,że to ja jestem odpowiedzialny za to, żeby do tego nie doszło.Niemogłem znieść tej myśli.Sam nie wiem, czy ten głos rozbrzmiewałtylko w mojej głowie, czy też powiedziałem to głośno, w każdymrazie usłyszałem swój krzyk: Jak wdepnąłeś w takie gówno!? 8Stawałem się jednym z tych świrów wrzeszczących na koryta-rzu.Nigdy nie miałem kłopotu ze zrozumieniem powodów skłania-jących ich do chlania i ćpania, jako próby ucieczki przed tym za-sranym światem.Siedziałem tak jeszcze kilka minut, po prostu użalając się nadsobą i spoglądając na jedyny dorobek mojego życia: różowe wgłę-bienie na brzuchu po dziewięciomilimetrowej kuli oraz równy rządśladów na prawym przedramieniu, pozostawiony przez policyjnegopsa w Karolinie Północnej.Odjąłem dłonie od uszu. Pozbieraj się do kupy, palancie.Wez się w garść.Otrząśnij sięz tego.Musiałem się z tym uporać, tak jak ze wszystkim, kiedy byłemdzieckiem.Nikt nie pomoże mi w walce z nocnym potworem.Będęmusiał podjąć ją sam.Wydmuchałem nos i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, żepłakałem.Podniosłem się z posadzki, wyjąłem przybory do mycia i gole-nia, po czym wziąłem się do roboty.Wyszorowałem się i zostałemw kabinie jeszcze przez dziesięć minut, wytarłszy się moimi stary-mi ciuchami.Ubrałem się w nowe dżinsy i bluzę.Włożyłem butyna grubych podeszwach, kurtkę i zapiąłem pasek.Całą resztę77 zostawiłem w kabinie  niech sobie zabiorą jako pożegnalny pre-zent  po czym poszedłem z powrotem korytarzem.Za otwartymidrzwiami ten jak mu tam przestał bełkotać o Bogu i padł twarzą napoplamione moczem łóżko.Nieco dalej minąłem drzwi mojegoprzypominającego celę pokoju.Opuściłem go w ubiegłą sobotę, alejuż miał nowego lokatora; słyszałem odgłosy strojonego radia.Onteż pewnie postawił karton z mlekiem na parapecie wąskiego okna.Wszyscy tak robiliśmy  a przynajmniej ci, którzy mieli czajniki.Zszedłem po schodach, przygładzając włosy dłonią.Byłem tro-chę spokojniejszy.Dotarłszy do recepcji, zdjąłem słuchawkę zamocowanego naścianie aparatu, wepchnąłem monety wartości sześć i pół funta, poczym zacząłem wybierać numer Josha, rozpaczliwie usiłując wy-myślić jakiś powód usprawiedliwiający telefon o tak wczesnej po-rze.Na Wschodnim Wybrzeżu Stanów było pięć godzin wcześniejniż w Londynie.Zaledwie po dwóch dzwonkach usłyszałem zaspany głos. Taak? Josh, tu Nick.Miałem nadzieję, że nie słyszy drżenia w moim głosie. Czego chcesz, Nick? Tu jest dopiero szósta.Zatkałem drugie ucho, żeby nie słyszeć zataczającego się mło-dzieńca o szklistym i mętnym spojrzeniu, który domagał się odstarego pijaczyny, żeby pomógł mu wejść po schodach na piętro.Widywałem ich nieraz: stary był jego ojcem i też tu mieszkał. Wiem, przepraszam, kolego.Chodzi o to, że nie mogę wrócićprzed przyszłym wtorkiem i.Dotarło do mnie głośne westchnienie.Słyszał to ode mnie jużtyle razy.Nie miał pojęcia, w jakiej jestem sytuacji, nie wiedział, cosię ze mną działo przez kilka ostatnich miesięcy.Nie kontaktowa-łem się z nim, tylko wysyłałem pieniądze. Posłuchaj, kolego.Wiem i przykro mi.Naprawdę nie mogę.78 W słuchawce usłyszałem gniewne warknięcie: Dlaczego nie uporządkujesz swojego życia? Umawialiśmy sięna ten wtorek, a więc na jutro, człowieku.Ona nastawiła się na to.Kocha cię tak bardzo, człowieku, tak bardzo.Nie rozumiesz tego?Nie możesz tak po prostu.Wiedziałem, co zamierza powiedzieć, i przerwałem mu, prawiebłagalnie: Wiem, wiem.Przepraszam. Czułem, do czego zmierza tarozmowa, i zdawałem sobie sprawę z tego, że on ma rację. Pro-szę, Josh.Czy mógłbym z nią porozmawiać?Natychmiast wyszedł z siebie i ryknął: Nie! Ja.Za pózno.Rozłączył się.Opadłem na składane plastikowe krzesło, gapiąc się na jedną ztablic z instrukcjami, czego nie wolno robić, a co można i jak. W porządku, kochasiu?Spojrzałem na stojącą za kontuarem recepcji Maureen.Przywo-łała mnie machnięciem dłoni, z miną starszej siostry. Wyglądasz nieszczególnie.Chodz pogadać, kochasiu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • katek.htw.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed