[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Obawiam się, że na tym etapie terapii powinniśmy unikać tak silnych bodzców.Mogłyby ci zaszkodzić.A tego nie chcemy.Wzięłam do ręki tabletkę, którą mi podała.Może rzeczywiście dobrze mi zrobi, jaktrochę się prześpię? We śnie nie ma strachu.yle zrobiłam, że samowolnie odstawiłam jednądawkę.- Na wieczór też będę łykać? - zapytałam i wsunęłam ją do ust.Poczułam gorzki smakna języku.- Nie.Mam nadzieję, że dwie tabletki na razie wystarczą.Pamiętaj, że masz sięniczym nie martwić.Zaopiekujemy się tobą.Tajemnicze my.Powoli zaczęłam odpływać.Kolejne kęsy obiadu gryzłam coraz wolniej.Powiekisame mi opadały.- Czas spać.- Kojący głos Zofii Morulskiej dobiegał do mnie z bardzo daleka.-Musisz odpocząć.Jej drobne, ale silne dłonie pociągnęły mnie do góry.Posłusznie wstałam i pozwoliłampoprowadzić się do łóżka.Obraz rozmazywał mi się przed oczami.Czułam się, jakby na uszyktoś nałożył mi słuchawki.- Leki.- westchnęłam, siadając na łóżku.- Tak, tak.Właśnie połknęłaś lek - cmoknęła zniesmaczona.- Jesteś w ubraniu.Niepomyślałam o tym wcześniej.- Są silne.- Są w sam raz.Podnieś ręce.Posłusznie uniosłam ramiona.Przymknęłam powieki.Zwiat zaczął mi wirowaćszaleńczo przed oczami.Poczułam szarpanie, gdy ściągała mi bluzkę przez głowę.Opuściłamręce i zasłoniłam piersi, pomimo że miałam na sobie biustonosz.Opadłam na pościel.Włosy rozsypały się na poduszce.Nie byłam w stanie się ruszyć.- Silne.Zapadałam w głęboki sen.Morulska męczyła się z dżinsami.Słyszałam stukot jejobcasów i stękanie, gdy ciągnęła za nogawki.- Silne.- W sam raz! - wysapała ze złością.Wyszarpnęła spode mnie kołdrę i przykryła mi nogi.- Zpij.Stukot jej czarnych szpilek oddalał się ode mnie.Coraz dalej.Coraz ciszej.Zatrzymałsię przy drzwiach.Zaskrzypiały zawiasy, stuknęła klamka.- Zpi? - Męski, głęboki głos trochę mnie ocucił.Miałam ciężkie powieki.Nie mogłam ich unieść.Byłam zamknięta we własnym ciele.- Tak, panie doktorze.- Głos Tapety ociekał słodyczą i czymś jeszcze.Czy była w nimekscytacja? - Dałam jej wcześniej dawkę leku.Zachowywała się bardzo niespokojnie.Obawiałam się kolejnego ataku paniki.- Dobrze pani zrobiła, Zofio.- Dziękuję, panie doktorze.- Zastanawiam się nad zastosowaniem silniejszej terapii.Głos mężczyzny był suchy,szorstki, pozbawiony uczuć.- Nie chcemy mieć z nią żadnych kłopotów.- Rozumiem, doktorze.Wpiszę odpowiednie zalecenia do jej karty.- Doskonale.- Drzwi zgrzytnęły i zapadła cisza.Sen nadszedł.6- Karolina.Karolina.KAROLINA!!!Poderwałam się z łóżka.Kołdra opadła na podłogę.Co się dzieje? Gdzie ja jestem?Przetarłam szczypiące oczy.W mojej głowie dudnił tępy ból.Usnęłam po zażyciupoobiednich tabletek.Po tych lekach zupełnie traciłam nad sobą kontrolę.Jedna dawka, atakie efekty! Co się musiało ze mną dziać, kiedy brałam po trzy dziennie?W brzuchu zaburczało mi donośnie.Która godzina? W pokoju panowała ciemność.Przez okno wpadały promienie księżyca.Zsunęłam stopy na ziemię.Byłam w samej bieliznie.Rozebrałam się? Nie pamiętam.Zegar na ścianie wskazywał dwie minuty po północy.Przegapiłam kolację.Nicdziwnego, że czułam głód.Wstałam, by skorzystać z łazienki.Zatrzymałam się przy biurku.Stał na nim talerzkanapek.A jednak nie będę biedować do rana.Uśmiechnęłam się do siebie.Może ten ośrodekjednak nie jest taki zły? Po prostu zle na niego patrzyłam.Przecież troszczą się o mnie.Chcą,żebym wyzdrowiała.- Otwórz oczy.- Cichy szept za moimi plecami.Za oknem rozległ się ogłuszający dzwięk uderzenia.Połamane gałęzie spadały naziemię z trzaskiem.Podskoczyłam ze strachu.Kanapka wypadła mi z ręki.Co się stało? Co to za szept? Skąd ten rumor? Rozejrzałam się dookoła, ale byłamsama w pokoju.Nie zastawiłam drzwi krzesłem, ale widziałam wnętrze łazienki.Otwartakabina prysznica pokazywała, że nikogo nie kryje w swoim wnętrzu.Spłoszona spojrzałam na okno.Było zamknięte.Nic się nie stanie, jeśli podejdę.Niema tam żadnych kruków.Przecież tylko się rozejrzę.Stanęłam przed oknem.Wyschnięte drzewo tuż przy ścianie budynku wyglądało,jakby coś na nie spadło i połamało gałęzie.Wychyliłam się, ale niczego nie dostrzegałam.Zaklęłam w duchu.Rozejrzałam się na boki, czy nigdzie nie widać wstrętnych ptaszysk.Było czysto.Dobra, Julka, wez się w garść.Nie jesteś małą dziewczynką.Ptaki nie zrobią cikrzywdy.To tylko twoja wybujała wyobraznia.Nie podobało mi się, że jestem taka bojazliwa.Wolałabym obudzić się jako dzielnaheroina, a nie zahukana dwudziestoparolatka, najwyrazniej wierząca w duchy.Otworzyłam okno i wychyliłam się na tyle, na ile pozwalała krata.Tuż pod starym,wyschniętym drzewem stał Adam i złorzecząc, masował swoje całkiem zgrabne pośladki.Czarne proste włosy odbijały światło księżyca i gwiazd.Podarta koszulka odsłaniała twardybrzuch.No proszę, proszę.Jest szczupły, ale całkiem niezle zbudowany.Zerknęłam na gałęzie.Spadł z drzewa? Po co na nie wchodził?Zaczerwieniłam się.Do mnie?- Oparłam dłonie na kratach.Przecież i tak nie dostałby się do pokoju.Szczelinymiędzy prętami są dobre dla ptaka, ale nie dla mężczyzny.Chyba że miałby mały kluczyk,którym mógłby otworzyć kratę.Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna! - zawołałteatralnym szeptem.- Ono jest wschodem, a Julia słońcem!1Zaskoczona wróciłam do niego spojrzeniem.Cholera, zauważył mnie.- Co ty wyprawiasz?! - syknęłam.- Cicho! Coś mówi.O mów, mów dalej, uroczy aniele.Bo ty mi w noc tę takwspaniale świecisz jak lotny goniec niebios rozwartemu od podziwiania.- Zamknij się - warknęłam.- Przestań cytować Szekspira.- Mała, jestem zdruzgotany.Naprawdę to na ciebie nie działa? Jesteś pierwszą damą,na której me poematy nie robią wrażenia.- Pochylił się w parodii dworskiego ukłonu.- Romeo, co tu do diaska robisz?Zachichotałam.Cała sytuacja była idiotyczna.- Stoję - odparł po prostu.- A przed chwilą usiłowałem cię uwieść poematem, chociażprzyznam szczerze, że to ja czuję się uwiedziony.Zerknęłam na siebie.Ubrana byłam tylko w czarny biustonosz i równie czarne majtki.Zmiech zamarł mi na ustach.Szybko zasłoniłam się rękoma.- Idiota!Zatrząsł się od miłego dla ucha śmiechu.Gdzieś w parku rozległo się złowrogie, jak na mój gust, krakanie.Drgnęłam iwpatrzyłam się w drzewa.Adam pod moim oknem przekrzywił głowę, przyglądając mi się z uwagą, zupełnie jakkruk siedzący kiedyś na parapecie.- Zbladłaś - szepnął.- Wydaje ci się - palnęłam.Nagle po obu stronach obolałego chłopaka rozległy się kroki.Momentalnie straciłmną zainteresowanie, szukając drogi ucieczki.Pobiegł na tyły parku, ale drogę zastąpił mupotężny sanitariusz.Adam nie był niski, jednak mężczyzna przewyższał go prawie o głowę.- Wacek, kopę lat - doleciały do mnie jego słowa.- Co porabiasz o tej godzinie wparku? Chyba nie lunatykujesz?Jednak znajomy sanitariusz nie zaszczycił go nawet spojrzeniem.Zbliżał się powoli.Chłopak musiał wycofać się z powrotem do drzewa.Z przeciwnych stron wyszli kolejnipracownicy Drugiej Szansy.Był otoczony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]