[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Wiem!& Może by tak lipową łyżeczkę do konfitur?W głębi przy stole rozparł się rozczochrany Wala skes w butach do konnej jazdy.Hawa widziała go pod ramieniem rozgorączkowanej panny. Ayżeczkę waćpanna daj, i owszem! zgodził się łaskawie. Ale niczego sobienie wyobrażaj.Zrelaksujemy się platonicznie dla dobra mojej kariery.Ayżeczką zjemy sobieaby kisiel.POSOKA SMOKA371 Jakiż to znowu kisiel? westchnęła z rezygnacją panna Helwecja. A ten tu, o! Dla zdrowia.Widzę, że wierna służba zostawiła nam malinowykisielek w mojej zdobycznej łąkowej czarce z kampanii w Dupont.O, ho, ho, rżnąłem tam, ażmiło!&Panna Helwecja ścisnęła Hawę długimi paznokietkami i rzuciła ją ze złością na stół.Aż zabolało. Nienawidzę waszmości! Możesz się objadać, czym chcesz, ale nie licz na mójudział w tych zberezeństwach! Nie zamierzam rozpychać talii kisielka mi!Poza polem widzenia Hawy trzasnęły drzwi.Walaskes westchnął z ulgą, zagwizdał pod nosem starą wojskową piosenkę o wesołejśmierci.Hawa poczuła na kibici jego mocne żołnierskie palce.Przed oczami zrobiło jej sięmalinowo, gdy zanurkowała w otchłań kisielu.Wypełniona nim poszybowała w górę, objętałagodnym uściskiem warg i języka.Wspólnie uwolniły ją ze słodkiego ciężaru, a przywyjezdzie z ust miotełka wąsów połaskotała jej łono.Nie sprawiło to Hawie przyjemności, do jakiej przywykła.Coś w środku niej tętniłozłowrogo niczym atawistyczne wspomnienie o kornikach.Niepokojąco osobliwa byłamalinowa lepkość, która dzisiaj nie w pełni smakowała znajomą malinową lepkością.To był najbardziej podejrzany kisiel w życiu Hawy, choć nurzała się do tej pory wniezliczonych le guminach.Miał w sobie coś nieopisanie mrocznego.Nieprawdziwego.Jakby oblepiał podstępny sekret, czający się w jego galaretowatym wnętrzu."Czyżby garbus przyrządził go z tego dziwnego migotliwego proszku, który w żadnymrazie nie wyglądał na maliny?R ozdział czterdziesty dziewiątyw którym mowa jest o losach świata i Walka albo też odwrotnie, jak kto woliWystawiając głowę przez dziurę w suficie bo tędy prowadziło wejście doczarodziejskich komnat Walek był przekonany, że jedynym ratunkiem jest dla niegośmierć.Niechże smok machnie ogonem i przetnie na pół głupiego chłopa! Niech oddzieliżycie od śmierci, dobro od zła, udrękę od spokoju.Po zgonie zamieszka się na strychu wrodzinnej wsi Jagły, będzie się patrzyło, jak synek podrasta, będzie się karmiło gruchającegołębie albo opracuje się jaką naukową maszynę do omłotów& Wejdz! usłyszał nad głową.Zrazu wydało mu się, że pomylił wejście.Czarodziej Verhun galopował na karym koniu pośród drzew brodatych od mchu.Szyłz łuku do jelePOSOKA SMOKA373nia o dorodnym porożu. Goń! krzyczał do myśliwskich psów, których obecnośćpoświadczał trzepotliwy ruch wysokich paproci i krwiożerczy jazgot.Czarno srebrzyste szaty Verhuna łopotały w pędzie.Uniósł dłoń w skórzanej rękawicy, by wypuścić Iśniącopiórego sokoła.Ten pomknąłnisko pomiędzy pniami w pogoni za zwinnym zającem leśnym o niebieskiej sierści.Gdy jeleńkluczył w chaszczach, czarodziej, nie przerywając pogoni, słał strzały ku koronom drzew.Wyfruwały stamtąd z krzykiem kaczki krzyżówki.Niekiedy Verhun rzucał na boki żelaznepaści, w które od ręki łapały się wilki i lisy.Zaś do końskiego łęku przytroczona była wędkaze spławi kiem z drewna balsy, czekająca swej kolei.Walek ogarnął tę panoramę jednym rzutem oka.Na jego widok Verhun odrzucił łuk.Zatoczył wolną dłonią koło na wysokościrozwianej brody.Z czubków palców rozsypał się migotliwy pył, który pomknął w powietrzupo skomplikowanej trajektorii, zbierając w siebie elementy leśnego pejzażu.Czarodziej przeczesał dłonią brodę zmierzwioną od pędu.Usiadł w wyplatanym fotelu, obok okrągłego stolika z piórem, papierem i paterączubato nasypaną rumianymi jabłkami.Za nim widniała biblioteka pełna zamykanych naklamry woluminów, przed nim piętrzyły się alchemiczne tygle, wypreparowane żaby,magiczne raptularze. Jestem zapracowany! zwierzył się, ocierając pot czarną chustką w srebrzystegwiazdki. Tedy dla odprężenia poluję wirtualnie w wolnej chwili.A ty? Ja? W wolnej chwili? zastanowił się Walek. Za potrzebą pójdę czy jak.374 Zbigniew WojnarowskiVerhun wstał zza biurka, zrzucając z ramion szatę do polowań.Pod spodem miał takąsamą, tylko czerwoną ze złotymi gwiazdkami, a do niej chusteczkę pod kolor do ocieraniapotu.Przygładził obiema rękami długie włosy, wyciągnął dłoń ponad podłogą i wypowiedziałw obcym języku zaklęcie, którego Walek nie zrozumiał.Był to fugas prettum, czar lokomocji, rzucany zwykle dla uniknięcia podsłuchu.Na środku komnaty wykwitł z podłogowych desek migotliwy półłuk, który urósł nawysokość człowieka.Wypełnił się pulsującym błękitem. Chodz! Verhun wskazał drogę laską czarodzieja. Tam będzie spokojnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]