[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I Luis te\ \ył.śyło jedno z dzieci, które przyobiecałam uwolnić.A inne.Odetchnęłam nerwowo, poruszona szczypaniem łez w oczach.Czy ja płaczę?Luis nadal trzymał mnie za rękę, choć nie czerpałam ju\ z niego mocy.Zwyczajniedodawał mi otuchy.W ludzkim geście.- Cassie - powiedział.Przeniósł rękę z mojej dłoni na ramię, głaszcząc mnie, a potemprzesunął ją po moich policzkach, po których spływały łzy.- Wielkie d\inny nie płaczą.Zaśmiałam się jak szalona.- Cassiel - odpowiedziałam.- Mam na imię Cassiel.I usłyszałam w uszach tamtengłos, zagłuszający cały świat szept: Znam twoje imię, Cassiel.Twoje serce nale\y teraz domnie i ty do mnie powrócisz.Musisz.15Policjant Styles czekał na nas na obrze\ach Lakę City.Powiedziałam mu, \ebyprzybył sam i nie mówił o tym swojej \onie.Zlekcewa\ył oba te polecenia.Luis pomógł mi zagoić najpowa\niejsze rany - ponownie - ale byłam teraz potworniezmęczona, obolała i wystraszona.Ból, jak się przekonałam, na ogół wywołuje strach, kiedypoziom adrenaliny ju\ spadnie.Wcześniej nigdy tego tak naprawdę nie rozumiałam.Przysiedliśmy w opadającejmgle, w cieniu sosny.C.T.był nadal nieprzytomny, ale spał normalnie.Luis owinął gokocem, który znalazł na pace d\ipa.Popijaliśmy zimną wodę z butelek, kiedy wóz patrolowy stanowej policji drogowej zKolorado zatrzymał się obok przywłaszczonego przez nas pojazdu.- Uwaga - powiedział Luis.- Nie jest sam.Drugą osobą w samochodzie nie był, jak mogłam wcześniej przypuszczać, innypolicjant, partner Stylesa.Była nią jego \oną filigranowa blondynka, która wyraznie odczułaszczerą ulgę i wielką radość na widok swojego uśpionego synka.Sam Styles te\ wydawał sięuradowany, ale zachowywał się z rezerwą.Wyciągnęłam rękę, \eby powstrzymać nadchodzącą panią Styles, i wskazałam napolicjanta.- Niech to pan wezmie chłopca - powiedziałam.Nie rozumiał, w czym rzecz, alewystąpił naprzód i wziął na ręce synka owiniętego kocem.C.T.mruknął przez sen i wtulił sięw pierś ojca.Poczułam, jak Luis odprę\a się w końcu, przekazując dziecko rodzicom.- Jesteśmy waszymi dłu\nikami - powiedział Styles.Nie wyglądał na szczególniezadowolonego z tego powodu, ale mo\e był po prostu wzburzony, a jego twarz nie umiaławyra\ać takich silnych emocji.- Nie do wiary, \e go odnalezliście.- Powinien pan wiedzieć - odparłam - \e pańska \ona przez cały czas wiedziała, gdzieznajduje się wasze dziecko.Na sekundę zamarli oboje, ale gdy wiatr poruszył sosną za nami i wzbił kurz nadszosę, Styles przeniósł spojrzenie na \onę.- Leona?Urocza drobna blondynka, stojąca obok niego, spięła się.W jej spojrzeniu zagościłocoś gorzkiego, a uśmiech stał się jakby toksyczny.Okazała to tylko mnie i tylko przez moment, zanim zwróciła się do mę\a z ura\oną iniewinną miną.- Nie mam pojęcia, o czym ona mówi! Daj mi go, niech go potrzymam.- Nie - zaprotestowałam.- O ile chce go pan jeszcze kiedyś zobaczyć.Ona gozabierze.Zamierza go zabrać.Nie wiem, czy Styles mi uwierzył, czy te\ nie, ale cofnął się o krok, kiedy \ona się doniego zbli\yła.- Chwileczkę.Czy to znaczy, \e Leona miała z tym coś wspólnego?- Twierdzę, \e pańska \ona wie o tamtym obozowisku wśród lasów - wyjaśniłam.- ORanczu.Prawda, Leono? Chodzi o Ranczo, gdzie oni trzymają i tresują dzieci.Luis drgnął, kiedy ta kobieta rzuciła nam zjadliwe spojrzenie.- Cassiel mówi prawdę - stwierdził.- Sam to widziałem, człowieku.Ledwie udało namsię wydostać stamtąd C.T., a jeśli odda pan syna w ręce \ony, to słowo daję, \e ju\ go pan nieodzyska.To jakiś rodzaj sekty.Policjant Styles patrzył na \onę tak, jakby przeobraziła się w kosmicznego stwora.- Leono?- Daj mi go.- Wyciągnęła ku niemu ramiona.- Odpowiedz.Czy miałaś z tym cokolwiek wspólnego?- To mój syn!- Mój tak\e! - wybuchnął Styles, a gdy usiłowała odebrać mu dziecko, uchylił sięprzed nią.- Leono, prze stań! Co się z tobą dzieje, do cholery? Jak mogłaś.- Jak mogłam? - Twarz Leony o\yła, rozpalona przez furię.- Jak mogłam? Po tymwszystkim, co mi się przy darzyło? Moje dziecko nie zostanie tak skrzywdzone.Niedopuszczę, \eby wypaczyła mu charakter gromada drani zadzierających nosa, którym sięzdaje, \e wiedzą, co najlepsze dlatego świata.Nie, Randy, cholera jasna, nie dopuszczę, byspotkało to mojego syna!- Ale\.nie musi się tak stać.Leono, on nie ma jeszcze nawet sześciu lat!- Ju\ zaczął zdradzać oznaki.Wkrótce zaczną go szukać.Postawią nas przedwyborem, Randy: albo od damy go i zostanie umieszczony w jednej z tych specjalnychszkółek, gdzie wychowają go na jednego z nich, albo odetną go od wszystkiego, dzięki czemujest tym, kim jest! - Pomyślałam, \e w oczach Leony czai się obłęd.Wściekłość i obłęd.-Sama prowadzę takie połowiczne \ycie.To straszne.Gorsze od śmierci.Nie pozwolę, \ebyprzydarzyło się to C.T.- Nigdy nie powiedziałaś, \e.- Nie, nigdy nie mówiłam! Bo nigdy nie pytałeś! - Leona znów chciała przechwycićuśpione dziecko, które Randy Styles osłonił łokciem.- Tak będzie dla nie go lepiej.Przysięgam! Oni się nim zajmą.Wyszkolą go.Będzie słu\ył wy\szym celom.- Tak - potwierdził Luis trzezwym tonem.- Mam dla pani pewną nowinę: Otó\ onistwierdzili, \e C.T.jest za dobry w porównaniu z miernotami, które szkolą w tamtym miejscu,więc postanowili zrobić z niego króla wyrzutków , kogoś w rodzaju Olivera Twista skrzy\o-wanego z Władcą Much.Chcieli go zabić, amiga.W ka\ dym razie nie przejęliby się, gdybyzginął.Tak to ju\ jest z sektami: liczy się organizacja, a nie pojedynczy człowiek.Te słowa usadziły Leone, jednak tylko na chwilę.- Nic nie rozumiecie.Ja widziałam przyszłość.Ona mi ją ukazała.Wiem ju\, jakbędzie w przyszłości.Jak powinno być.- Racja - powiedziałam, wstając.Byłam cała obolała, a obserwowanie tej parodiirodzinnego pojednania wprost skręcało mi wnętrzności.- Ja tego nie rozumiem.I mam togdzieś.Zabrałaś go tam, Leono.Po co? Co oni obiecali ci w zamian?- Obiecali mi, \e on pozabija d\inny - odparła.- Mnóstwo d\innów.Wszystkie d\inny.- Uśmiechnęła się nieznacznie.- A za to warto oddać \ycie.Spojrzałam na Luisa, który wydał się tym nie tylko zaskoczony, ale i powa\niezaniepokojony.Utwierdziło mnie to tylko w tym, co wyczułam w obozowisku.Wstałam, skinęłam na Luisa i podeszliśmy do d\ipa.Wóz nosił wyrazne ślady walki,my sami zresztą te\, a do Stylesa zaczynało docierać, \e jego syn jest bezpieczny w jegorękach.- Dokąd się wybieracie? - zapytał.- Mamy coś do załatwienia - odrzekł mu Luis.Usiadł za kierownicą.- Moja bratanicanadal tam jest.- Pojedzie pan tam sam? - Styles najwyrazniej uznał, \e nam odbiło.I pewnie miałrację.- Nie - odparł Luis.Uruchomił wóz, kiedy zajęłam miejsce dla pasa\era.- Pojadę znią.Ledwie minęło południe, a słoneczne światło, które przebijało się przez drzewa,spadło na szosę surową, lśniącą smugą.Luis jechał szybko, ale przy tym dość rozwa\nie.Minę miał taką \e, jak sądziłam,jego nieprzyjaciół powinien zaniepokoić fakt, i\ Luis zmierza w ich kierunku.- Nie mamy szans - mruknęłam.- Przecie\ o tym wiesz.Do tej pory dobrze sięprzygotowali na nasz powrót.- Wiem.- No to dlaczego.- Chyba nie myślisz, \e Leona do nich zadzwoni i ich uprzedzi? - spytał.- Niech stracącałą noc na poszukiwaniach nas.Napędziłaś im strachu i niech tak po zostanie.Nie martwsię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]