[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jazda miała też charakter ekwilibrystyki wykonywanej z automatyczną umiejętnością.Strumień Gararagua wypływa prawie spod samego szczytu Szira i spada głębokim prostym wąwozem w doliny.Tam dopiero tworzy meandry i zamienia się w sporą rzekę.My dobieraliśmy się do jego górnego biegu i jechaliśmy tak daleko i wysoko, jak sięgały możliwości land-rovera, który mimo wszystko nie każdej wielkości kamienie i nie każdej gęstości busz potrafi pokonać, nie mówiąc o zwiększającej się stale spadzistości terenu.W końcu, po półtoragodzinnej jeździe, stanęliśmy w gęstych zaroślach na samej krawędzi wąwozu, po jego prawej stronie licząc od kierunku biegu wody.Szum strumienia było już słychać na dnie głębokiego i zarośniętego gęsto wąwozu.Cały teren zboczy Kilimandżaro jest obecnie rodzajem rezerwatu i w przyszłości ma być zamieniony, ze względu na szczególne walory przyrodnicze, nie mówiąc o zupełnie wyjątkowym położeniu w Afryce, na park narodowy.Większa średnica tego eliptycznego w kształcie obszaru wyniesie około 40 mil.Schodzenie w dół nikłą ścieżyną po zboczu zajęło kilkanaście minut.Przekonałem się kiedy indziej, że ścieżkę tę trzeba było dobrze znać.Każdy inny kierunek doprowadzał nad przepaść i zmuszał do bardzo ostrożnego wycofywania po osypującym się gruncie.Mniej więcej w połowie wysokości wąwozu napotkaliśmy na naszej ścieżce wielkie kule słoniowego nawozu.- Był tu chyba wczoraj - rzekł Władek, dotykając ręką owych słoniowych śladów.Popatrzyłem w dół i w górę.Po prostu trudno było sobie wyobrazić tego słonia alpinistę, wędrującego po zboczu, gdzie człowiek - o tyle lżejszy i mogący pomagać sobie rękami - z mozołem się porusza.(Słonie spotykano na Kilimandżaro prawie na bardzo wysoko w Afryce położonej granicy występowania roślinności!)Dzidzia bez namysłu, z fachową miną, wepchała rękę do pół łokcia w kupę słonia, powąchała i stwierdziła:Pewnie musiał najeść się ten słoń.Corka zawodowego myśliwego.;ujmująco piękna była ta górska rzeczka.Trudno nam określić jej szerokość.Rozszerzała się i zwężała, rozdzielała i łączyła.Spadała wodospadzikami i bystrzynami lub sączyła przez pochyłe kamieniska.Biegła jednak prawie prosto, spadek był duży i mniej więcej jednakowy.Z dwóch stron wznosiły się strome zbocza zarośnięte bardzo gęsto najrozmaitszymi krzewami, trawami, drzewami, lianami.Czasem z zarośli wyłaniały się ciemne, poszarpane skały.Właściwie jedyny sposób poruszania się wzdłuż biegu strumienia stanowiło żmudne kuśtykanie po dnie.Czasami tylko możliwe było obejście suchą nogą kilku lub kilkudziesięciu metrów po skarpie niedostępnego brzegu.Pchaliśmy się pod górę strumienia, który huczał, dzwonił, szumiał, chlapał, ciurczał.Szło się powoli i dlatego że był to marsz niezwykle mozolny pod względem techniczno-sportowym, i dlatego że równocześnie - istota całej wyprawy - łapało się pstrągi.- Tam na dole - mówił Władek zbliżywszy się do mnie, by móc łatwiej przekrzyczeć szum potoku - przeżyłem największy w życiu strach z powodu słoni.Parę mil poniżej dochodzi do wąwozu suchy przez większą część roku jar, u ujścia kończy się małą, gęsto zarośniętą polaną.Szedłem od polany już spory kawał w górę jaru, gdy usłyszałem łomot, huk i wrzask.Stado słoni, spłoszone czy rozbawione, pędziło prosto na mnie.Następny moment, jaki pamiętałem, był ten, gdy widziałem stado przebiegające pode mną, zbite ciasno w wąskim jarze.W jaki sposób znalazłem się w ciągu paru sekund na skalnej ścianie - dotąd nie wiem.Wiem tylko, że schodziłem stamtąd co najmniej dwadzieścia minut.Wędkarze, tzn.Dzidzia i Władek, bo ja niosłem graty i zażywałem już i tak nadmiaru innych wrażeń, uruchamiali co chwila swoje wędki.Najlepszymi miejscami były zakola wśród kamieni, małe głębizny pod wodospadami, dołki pod brzegiem.Kilka fachowych zarzuceń kończyło się nieomylnie wyciągnięciem trzepoczącego się pstrąga.Kółka z drutu przymocowane do pasów zapełniały się nawleczonymi rybami.Pstrągi były dość ciemnego koloru, wielkości śledzi.Osobiście zażyłem mocnych wrażeń w zetknięciu ze strumieniem Gararagua nieco później, przy innej okazji.Któregoś niedzielnego ranka siedzieliśmy z Władkiem na werandzie zastanawiając się nad planem na najbliższe godziny, gdy zjawił się Leszek z Jurkiem.Przyjechali terenowym wozem z Arushy, wyekwipowani po rybacku, z bezapelacyjną propozycją wybrania się razem w góry na połów pstrągów.Jurek po to, oczywiście, żeby złapać jak najwięcej i największe ze wszystkich ryb, Leszek - bo lubi łowić.Wprowadzając dwie nowe postacie w afrykański pejzaż, godzi się dokonać choćby zwięzłej prezentacji.Otóż Leszek był polskim Afrykaninem od dzieciństwa, od czasów wojny.Wy wędrował z Wołynia wraz z rodziną i drogą przez Iran, Palestynę dostał się do Tanganiki.Osiadł w Tengeru w pobliżu Arushy.Tutaj pozostał do dzisiaj, jako jeden z niewielu Polaków uchodźców wojennych z tamtych czasów.Jurek przybył do Afryki znacznie później, ożenił się z siostrą Leszka, Jasią, i dwóch tych towarzyszy doli i niedoli tworzyło zgraną spółkę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]