[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Zatem znają cię w okręgu kongresowym, tak?— Znają mnie.— Dobrze, to niech cię poznają lepiej.Wśród ludzi.W klubie.Zwłaszcza w klubie, nie tylko podczas wyborów.Bądź obecny przez cały czas.Bądź facetem, który na ochotnika zgłasza się do wszystkiego.Zacznij wyświadczać drobne przysługi sąsiadom; kręć się wśród ludzi.— Sięgnął do górnej szuflady, pogrzebał w niej i rzucił Dantemu paczuszkę spiętych gumką wizytówek.Z obu stron były zapełnione nazwiskami i numerami telefonów.Dante spojrzał na wizytówki, a potem na Frankie'ego, który nie spuszczał z niego wzroku.— Do tych ludzi się zwrócisz, jak będziesz chciał coś załatwić.Posłać syna do dobrej szkoły prawniczej; córkę do szkoły pielęgniarskiej; ojca do związków.To ci ludzie wszystkim kierują.Telefon będzie się urywał, prawda? Czy masz choć mgliste pojęcie o czym rozmawiamy, panie prokuratorze, panie obrońco z nienaganną reputacją?Bez gierek, bez asekuracji, prosto z mostu, Dante powiedział:— O Kongresie Stanów Zjednoczonych.— Masz dobrą przeszłość.Bohater wojenny, prymus w szkole prawniczej, świetna opinia w Biurze Prokuratora, człowiek miłosierny jako obrońca.Dobra rodzina z obu stron.Porządny, miły, ciężko pracujący ojciec; dobre, uczciwe rodzeństwo, wszyscy po ślubie, założyli własne rodziny.Jest gdzieś jakaś czarna owca, o której powinienem wiedzieć?— Gdyby była, Frankie, dopilnowałbyś, żeby mnie nie wyznaczono do Biura Prokuratora trzy lata temu.296Pierwszy raz uśmiech Frankie'ego Magee przemienił się w głośny, choć pełen szacunku śmiech.Łebski, twardy dzieciak.— Święta racja.Twoi wujkowie z Bathgate trochę mnie martwili, ale to tylko gromada zapracowanych Italiańców.A teraz opowiedz mi coś o tym twoim teściu.Wiem o interesie z winem mszalnym i o nieruchomościach.Dobrze ustawiony, co?Gotów cię popierać, nie tylko gębą, ale też portfelem?— Tak.Do samego końca.— No to dobrze, bardzo dobrze, Danny.Cóż, synu, zbliżają się wybory do Kongresu w 1954 i masz trochę więcej niż rok, żeby popracować.Przyszłość należy do was, młodych facetów.Co do generała, cóż, piękny uśmiech na pewno pomógł mu w wyborach, ale to nie to samo co wy.Jest was spora grupa w kraju, ludzi stawiających pierwszy krok: miejsce w Kongresie.— Najpierw miejsce w Kongresie.Przez kilka kadencji, jak sądzę.— OdrzekłDante.— A potem, w odpowiednim czasie, Senat.A potem.któż to wie?Wydaje mi się, że ty wiesz, pomyślał Frankie Magee.Odprężyli się, powspominali stare czasy, dzieci z okolicy, wszystkie już teraz dorosłe.Na koniec podali sobie dłonie i mocno je uścisnęli.Frankie przyjrzał się dokładnie młodemu prawnikowi i kiwnął głową z uznaniem.O tak.On to miał, ten młody Włoch.Miał w sobie głód i determinację.Byłzwycięzcą jak się patrzy.297XIVDojście do niemalże zupełnie dobrej formy zajęło Suzy Ginzburg prawie dwa lata.Gdy już wyjęto ją z żelaznego płuca, z ciałem pokurczonym i pozbawionym mięśni, pracowała nad sobą z odwagą i wytrwałością godną sportowca światowej klasy.— Hej, ten woreczek kości to ja.Muszę rozruszać ramiona i nogi.Może nie będę tańczyć, ale, na litość boską, zamierzam chodzić, może nawet biegać o własnych siłach.Przez kilka lat spędzonych u Sarah Lawrence, gdzie studiowała sztuki piękne, Suzy korespondowała z Megan i czasami, w weekendy, spotykały się w Greenwich Village.Wprowadziła Megan w styl życia swojej rodziny, przedstawiła ją całemu mnóstwu ekscytujących, a czasem budzących lęk ludzi, którzy, mimo że była studentką medycyny, uznali ją za swoją „cudowną dziecinę z Bronxu".Kiedy skończyły dwadzieścia lat (Megan — z początkującą praktyką lekarską, Suzy— prowadząca galerię sztuki w Village), Suzy zajęła się odbudową prywatnego życia przyjaciółki.— Mój ty Boże, nie czytasz książek, czasopism ani gazet.Nie chodzisz do teatru, na koncerty ani nawet do kina.Nie masz zielonego pojęcia, co się dzieje w prawdziwym świecie.Jeśli coś nie dotyczy psychiatrii, to dla ciebie nie istnieje.Jesteś kulturalnym zerem.Zatem, żebyś nie zabrnęła w ślepą uliczkę, przyjdziesz na nową wystawę, którą otwieram w piątek wieczorem.Jest pewien artysta, blondyn, cudowny, szaleńczo utalentowany, wesoły i błyskotliwy, i chcę, żebyś go poznała.Wystawiam czterech malarzy, a Jeffrey Madison jest najlepszy.Zakochasz się w nim z miejsca i będziesz z nim wyprawiała szalone, zbereźne, niewyobrażalne rzeczy albo już nigdy się do ciebie nie odezwę.Chyba żeby zazrzę-dzić cię na śmierć.Przyjdziesz.Kategorycznie ci rozkazuję.W galerii Suzy pełno było przyjaciół, krewnych artystów, krytyków i kolekcjonerów.Megan pomachała do Suzy, wzięła kieli-298szek z szampanem i poszła obejrzeć obrazy zebrane w czterech oddzielnych pomieszczeniach.Jeffreya Madisona bez przerwy otaczały tłumy wielbicielek, ale gdy przedstawiono mu Megan, ścisnął jej dłoń i szepnął:— Słuchaj, chcę z tobą wrócić, okay? Nie wychodź beze mnie.Bezradnie wzruszyłramionami, patrząc, jak rozdzielają ichjego znajomi.Megan ledwie zerknęła na jego prace: jaskrawe kolory, dziwne kształty i formy.Chryste, nic z tego nie rozumiała.Odsunęła się od innych, odstawiła nie tkniętego szampana na stół i głęboko odetchnęła.W jednej części galerii nie było prawie nikogo.Obejrzała kartkę: „Dzieła Mike'a Kelly'ego".A potem obrazy.Były większe niż pozostałe prace na wystawie.I ciemniejsze.Megan oglądała jeden obraz po drugim, aż nagle stanęła jak wmurowana.Praca w środku, zatytułowana Czasami, przedstawiała ciemny, ponury kanion.Z jednej strony skały spiętrzone w pionową ścianę były czarne i postrzępione.Cieniutka, szara rzeka płynęła daleko w dole.Druga strona kanionu, z najeżonymi brzegami i skałami o dziwnych, złowieszczych kształtach, miała kolor intensywnej purpury, wpadającej w czerń.Potworne miejsce, pozbawione wszelkiej nadziei i światła, siedlisko rozpaczy.Megan poczuła niepokój.Nienawidziła tego obrazu, a jednak nie mogła od niego odejść.Przyjrzała się szarym wodom i dostrzegła delikatne dotknięcie światła.Tratwa? Człowiek? To było jak koszmar senny.Skały zdawały się zbliżać do siebie, osaczając postać w wodzie: grzech, miażdżący i nieubłagany.— No, Rudzielcu, podoba ci się to?Podskoczyła.Głos był głęboki i ochrypły.Od kiedy skończyła dziesięć lat, nikt poza ojcem nie nazywał jej Rudzielcem.Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z wysokim, potężnym mężczyzną z gęstymi, rozczochranymi, czarnymi włosami i brodą.Początkowo Megan pomyślała, że to musi być jakiś włóczęga z Bowery, który się tu przypałętał, ale on ze zrozumieniem wpatrywał się w płótno.— Nie sądzę, żeby to był obraz, który się podoba — odpowiedziała.— W takim razie jaki to obraz, Rudzielcu? Wygląda na to, że wiesz, na co patrzysz.No dalej.Powiedz mi.Chciała sobie pójść, ale jego głos zabrzmiał prowokacyjnie i wyzywająco.299— Dobra, przystojniaczku — odrzekła kpiąco.— To potworny obraz.Denerwuje mnie.Jest zupełnie jak koszmar senny.— Po czym odwróciła się i spokojnie spytała.—Ty jesteś Mike Kelly? A to twój obraz?— Ja jestem Mike Kelly.To jest mój obraz.To nie koszmar.To stan umysłu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]