[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Idę do państwa Aguilarów - oznajmiłem.- Wiadomo, że kto rano wstaje, temu pan Bóg daje, ale pan, młodzieńcze, prosi gochyba o stałą pensję.- To sprawa bardzo pilna.Czekają na mnie.- Ego te absolvo - wyrecytował, błogosławiąc mnie znakiem krzyża.Wpadłem na schody i popędziłem na górę.Po drodze obliczałem swoje szanse zpewną rezerwą.Jeśli dopisze mi szczęście, drzwi otworzy jedna ze służących, której opórzamierzałem bezpardonowo przełamać.W przypadku braku fartu będzie to ojciec Bei -zważywszy na wczesną porę.Wolałem trzymać się nadziei, że w zaciszu nie nosi przy sobiebroni, w każdym razie nie przed śniadaniem.Nim zastukałem do drzwi, przez kilka chwilusiłowałem złapać oddech i zebrać myśli, żeby móc sklecić kilka słów.Ale nieważne.Zastukałem trzykrotnie.Piętnaście sekund pózniej powtórzyłem operację, potem znowu,nie zważając na zimny pot występujący mi na czoło ani na łomotanie serca.Gdy drzwi sięotworzyły, wciąż miałem jeszcze kołatkę w ręku.- Czego chcesz?Oczy mego starego przyjaciela Tomasa przewiercały mnie na wylot.Lodowate ipulsujące wściekłością.- Chcę zobaczyć się z Beą.Możesz mi rozwalić głowę, jeśli chcesz, ale nie odejdę,póki z nią nie porozmawiam.Toms nie odrywał ode mnie nieruchomego spojrzenia.Zastanawiałem się, czyprzetrąci mi kark od razu, bez ceregieli.Przełknąłem ślinę.- Mojej siostry nie ma.- Toms.- Bea odeszła.W jego głosie słychać było żal i udrękę, nie do końca pokrywane wściekłością.- Odeszła? Dokąd?- Myślałem, że wiesz.- Ja?Nie zważając na zaciśnięte pięści i twarz Tomasa, niosące z sobą grozbę,wślizgnąłem się do środka.- Bea? - krzyknąłem.- Bea, to ja, Daniel.Zatrzymałem się w połowie korytarza.Mieszkanie zwracało echo mojego głosu zpogardą właściwą dla pustych pomieszczeń.Ani pan Aguilar, ani jego żona, ani służba niepojawili się w odpowiedzi na moje krzyki.- Nie ma nikogo.Mówiłem ci - odezwał się za mną Toms.- A teraz wynoś się i niewracaj.Mój ojciec przysiągł, że cię zabije, a ja nie będę mu w tym przeszkadzał.- Na miłość boską, Toms.Powiedz mi, gdzie jest twoja siostra.Patrzył na mnie jak ktoś, kto nie jest pewien, czy powinien splunąć, czy pójść dalej.- Bea odeszła z domu.Rodzice drugi dzień szukają jej wszędzie jak szaleni.Policjateż.- Ale.- Wtedy wieczorem, kiedy wróciła ze spotkania z tobą, ojciec już na nią czekał.Uderzeniami w twarz rozkrwawił jej usta, ale nie martw się, nie wydała cię.Nie jesteś jejwart.- Toms.- Milcz.Następnego dnia rodzice zabrali ją do lekarza.- Dlaczego? Jest chora?- Chora na ciebie, durniu.Moja siostra jest w ciąży.Nie mów, że nie wiedziałeś.Poczułem, że wargi mi drżą, a po całym ciele rozchodzi się przenikliwe zimno.Odjęło mi mowę, wzrok się zmącił.Chciałem się powlec do wyjścia, ale Toms chwyciłmnie za ramię i pchnął na ścianę.- Co jej zrobiłeś?- Toms, ja.Oczy miał wywrócone z wściekłości.Pierwszy cios pozbawił mnie tchu.Osunąłemsię na podłogę, plecami wsparty o ścianę.Nogi odmówiły mi posłuszeństwa.Straszliwyuchwyt przytrzymał mnie za gardło i uniósł znad podłogi, wbijając w ścianę.- Co jej zrobiłeś, skurwysynu?Próbowałem się uwolnić, ale Toms powalił mnie jednym ciosem w twarz.Zapadłem się w nieprzeniknioną ciemność, moją głowę ogarnął płomień bólu.Runąłem naposadzkę korytarza.Próbowałem się jakoś czołgać, ale Toms złapał mnie za kołnierzpłaszcza i wywlókł za próg.Po czym zrzucił ze schodów jak śmieć.- Jeśli coś się stało Bei, przysięgam, że cię zabiję - powiedział, stojąc w drzwiach.Dzwignąłem się na kolana, błagając w duchu, bym choć na sekundę mógł odzyskaćgłos.Drzwi się zatrzasnęły, zostawiając mnie w ciemnościach.Uświadomiłem sobieprzeszywające pieczenie w lewym uchu; dotknąłem głowy, skręcając się z bólu.Poczułemciepłą krew.Próbowałem się jakoś podnieść.Brzuch, na którym zatrzymał się pierwszy ciosTomasa, palił mnie w męce, która dopiero się zaczynała.Z trudem zsunąłem się poschodach.Don Saturno na mój widok potrząsnął głową.- Aadne kwiatki, niech pan wejdzie na chwilę i się pozbiera.Pokręciłem głową, trzymając się obiema rękami za brzuch.Lewa skroń pulsowałami, jakby kości miały oderwać się od ciała.- Jest pan cały zakrwawiony - powiedział niespokojnie don Saturno.- Nie pierwszy raz.- Niech się pan tak dalej bawi, a nie będzie miał pan więcej okazji.Proszę dalej,zadzwonię do lekarza, jeśli wolno.Udało mi się dotrzeć do bramy i uwolnić od dobrej woli dozorcy.Znieg sypał corazgęściejszy, przykrywając chodniki welonem białego szronu.Lodowaty wiatr przenikał przezmoje ubranie, był jak okład na krwawiącą ranę na mojej twarzy.Nie wiem, czy płakałem zbólu, z wściekłości czy ze strachu.Znieg obojętnie unosił z sobą mój tchórzliwy szloch,kiedy wlokłem się, w oprószonym poranku, jeszcze jeden cień, znaczący za sobą bruzdy włupieżu Boga.2.Gdy zbliżałem się do skrzyżowania z ulicą Balmes, zauważyłem, że trzymając sięchodnika, jedzie za mną samochód.Ból głowy zmienił się w zawroty, sprawiające, żechwiałem się i przytrzymywałem ścian.Samochód zatrzymał się; wysiadło z niego dwóchmężczyzn.Przerazliwy gwizd w moich uszach zagłuszył hałas silnika czy też nawoływaniatych dwóch, ubranych na czarno, którzy schwycili mnie pod ręce i pospiesznie zaciągnęlido samochodu.Opadłem na tylne siedzenie, targany straszliwymi mdłościami.Zwiatłozapalało się i gasło jak fala oślepiającej jasności.Dotarło do mnie, że samochód rusza.Czyjeś ręce obmacały moją twarz, głowę i żebra.Ktoś zabrał mi rękopis Nurii Monfort,natrafiwszy na niego w wewnętrznej kieszeni płaszcza.Chciałem się bronić, ale ręcemiałem jak z waty.Drugi mężczyzna pochylił się nade mną.Pojąłem, że coś do mnie mówi,gdyż owionął mnie jego oddech.Wydawało mi się, że zobaczę rozpalającą się twarz Fumeroi poczuję na gardle ostrze jego noża.Czyjeś spojrzenie spotkało się z moim i nim rozpłynęłysię we mnie pokłady świadomości, zdołałem jeszcze rozpoznać bezzębny wierny uśmiechFermina Romero de Torres.Obudziłem się mokry od potu na całym ciele.Czyjeś ręce podtrzymywały mniemocno za ramiona, na łożu, które wydawało mi się otoczone gromnicami, jak w kaplicycmentarnej.Z prawej strony zobaczyłem twarz Fermina.Uśmiechała się, ale nawet niebędąc w pełni władz, mogłem zauważyć w niej niepokój.Obok niego stał don FedericoFlavia, zegarmistrz.- Zdaje się, że wraca do siebie, Ferminie - powiedział don Federico.- Może muzrobię trochę rosołu, żeby odzyskał siły?- Nie zaszkodzi mu.A przy okazji mógłby pan przygotować mi kanapeczkę z czegobądz, bo z tych nerwów naszedł mnie niemiłosierny głód.Federico oddalił się z godnością, zostawiając nas samych.- Gdzie jesteśmy, Ferminie?- W bezpiecznym miejscu.Technicznie rzecz ujmując, znajdujemy się w mieszkankunależącym do znajomych don Federica, któremu zawdzięczamy co najmniej życie.Złejęzyki nazwałyby je garsonierą, ale dla nas to sanktuarium.Spróbowałem usiąść.Ból ucha dawał o sobie znać piekącym pulsowaniem.- Będę głuchy?- Głuchy to może nie, ale o mało co nie został pan na pół mongołkiem.Jeszczetrochę, a ten furiat Aguilar zrobiłby panu z mózgu kaszkę.- To nie stary Aguilar mnie pobił.To Toms.- Toms? Pański przyjaciel wynalazca?Przytaknąłem.- Czymś się pan musiał zasłużyć.- Bea uciekła z domu.- zacząłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]