[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Grant mu-siał szybko myśleć i jak zwykle w takich sytuacjach speed ocalił mudupę.Sprawił, że Darrell przypomniał sobie nazwisko Tommy'egoTinkera, handlarza heroiną.Wiedział, jak bardzo gliniarze w połu-dniowej Florydzie uwielbiają takie sprawy.Była to nie tylko przy-jemna odmiana po detalistach, ale również gwarancja wyróżnienia,najczęściej w postaci tytułu funkcjonariusza miesiąca.Dlatego teżDarrell wystawił Tommy'ego Tinkera jako handlarza heroiną numerjeden na wschód od 1-95 i powiedział Merkinowi oraz Picatcie, gdziedokładnie na Sunrise Boulevard mogą go znalezć. Gramy czy uncje? spytał Picatta. Uncje odparł szybko Darrell. Ale nie sprzedaje białym fa-cetom.W przeciwnym razie bardzo chętnie bym go wystawił.I obaj detektywi wystartowali w poszukiwaniu czarnego handlarzaprochami, a Darrell pojechał do St Augustine.Mijał właśnie graniceVero Beach, gdy jego mózg zwolnił obroty na tyle, aby mógł uświa-domić sobie, że Tommy Tinker został skutecznie załatwiony bombązapalającą w Nowym Orleanie w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym186siódmym.Grant przeżył krótki przypływ paniki, ale ani przez chwilęnie rozważał możliwości zawrócenia czy wykonania telefonu.Wrzuciłdo ust trzy następne pięknotki i wdepnął pedał gazu.Wkrótce cięża-rówka pędziła w takim samym tempie jak jego serce i życie wydałomu się piękne.Kongresman w porę pojawił się na galowym spotkaniu zorgani-zowanym w celu zbierania funduszów.Był już w stanie ubrać się bezpomocy, ogolić tępą brzytwą i wyszczotkować włosy.Makijaż w kolo-rze opalenizny ukrył guza, który skurczył się do rozmiarów zielonejkulki umieszczonej pośrodku brwi.Erb Crandall zawiózł go do hotelu i trzymał się u jego boku przezcały wieczór.Obiad miał dobrą obsadę, a wygłaszane na nim mowybyły pochlebne.Najbardziej wylewną pochwałę wygłosił senatorMoynihan, który nigdy dotąd nie spotkał Davida Dilbecka, dziękiczemu nie był obciążony złymi wspomnieniami.Po deserze Dilbeck osobiście wyszedł na podium i udało mu sięprzemawiać przez jedenaście minut bez powtarzania.Zadbał o to,aby obsypać absurdalnymi komplementami kolegów, od którychgłosów zależało odnowienie dotacji cenowych dla krajowego cukru.W duchu modlił się, aby jego uwagi zaczęły kruszyć lody powstałejniechęci w końcu jak często takie płotki porównuje się doRooseveltów czy Kennedych! Erb Crandall stwierdził, że pozostalikongresmani sprawiali wrażenie autentycznie wzruszonych.Dilbeckliczył na to, ponieważ niewiele brakowało, żeby zakrztusił się serwo-wanymi komplementami.Potem jak piłeczka w elektrycznym bilardzie wędrował od stolikado stolika, dziękując sponsorom za ich hojność.Zazwyczaj uwielbiałbyć w centrum zainteresowania, ale dzisiaj ta uwaga straszliwie gomęczyła, obraz w lewym oku miał bowiem zamazany, a w uszachdudniła niewidzialna orkiestra stalowych bębnów.Podtrzymywał sięna duchu, powtarzając w myśli mantrę Erba każdy uścisk dłoniwart jest tysiąc dolarów.Przy jednym z dalszych stołów powitał go korpulentny gość o za-rumienionych policzkach i rozbieganych oczkach gryzonia, ubranyjak na pogrzeb.Mężczyzna oznajmił, że jest prawnikiem, i przedstawił187towarzyszącą mu surowo wyglądającą kobietę jako swoją kuzynkę.Dilbeck zauważył lekkie rodzinne podobieństwo. Czy pan mnie pamięta? zapytał adwokat. No cóż, wydaje mi się, że skądś pana znam skłamał Dilbeck. San Francisco.Ekspress Mondale'a. Oczywiście, oczywiście. Kongresman zupełnie go nie koja-rzył, większość czasu na zjezdzie spędził bowiem przy barze w toples-sowej rewii Carol Dody. Widziałem się z Fritzem jakieś trzy tygo-dnie temu zaimprowizował. Wyglądał zupełnie fantastycznie.Adwokat poprosił go, żeby przysiadł się na parę minut, ale Dil-beck podziękował, informując, że zorganizowano mu strasznie na-pięty program.I wtedy właśnie prawnik wręczył mu fotografię. Do pańskiego albumu oznajmił. Jezusie, Mario, Józefie święty! jęknął kongresman.Przysłonił niesprawne oko i spojrzał na kolorową podobiznę wła-snej pijanej osoby, uderzającej butelką w głowę nieznajomego.Nie-zbyt sobie przypominał tę scenę, pamiętał jedynie kobietę.To byłatancerka z jego snu rany boskie, istniała naprawdę! Dilbeck poczułabsolutnie niestosowne do sytuacji mrowienie. To jest fotografia powiększona z diapozytywu umieszczonegoprzeze mnie w bardzo bezpiecznym miejscu oświadczył adwokat.Przerwał i przesunął palcem po górnej wardze. Jeżeli mogę za-uważyć, proszę pana, wygląda pan lepiej bez wąsów.Kongresman uśmiechnął się anemicznie.Erb Crandall, zaglądają-cy mu przez ramię, z ulgą stwierdził, że w tle zdjęcia nie widzi wła-snej podobizny.Zastanawiał się jednak, czy istnieją jeszcze inne fo-tografie z tej sekwencji na przykład takie, na których trzyma wręku rewolwer.Jezu, cóż to była za wredna noc. Zadziwiające rzekł Dilbeck że nic z tego nie pamiętam. Ale to pan, prawda? tryumfował prawnik.Crandall sucho zażądał jakiegoś dowodu tożsamości.Mordecaipodał mu urzędową wizytówkę ze słowami: Jestem zdania, że sprawa dotyczy również Joyce.Zaatakowa-ny mężczyzna był jej narzeczonym.Erb Crandall przysunął wargi do ucha Dilbecka i szepnął: Nie mów już ani słowa.188 W porządku, Erb.Słowo honoru, że nic sobie nie przypomi-nam.Adwokat ciągnął dalej: Zapewne jest pan ciekaw stanu tego młodego człowieka.Nie-stety, nie mam dobrych wiadomości.Doznał w czasie tej napaści po-ważnych obrażeń.Kongresman się zgarbił. Cóż mogę powiedzieć? Strasznie mi przykro. Zamknij się! syknął Crandall. Bardzo ładnie i miło, że jest panu przykro odezwała się Joy-ce ale mój Paul już nigdy nie będzie taki sam. Poważny uraz głowy dodał prawnik. Trzyma pan w ręcebutelkę po szampanie.Po korbelu, jeżeli się nie mylę.Kongresman podał fotografię swojemu sekretarzowi pytając: Byłeś tam, Erb.Co się, u diabła, stało?Kątem oka Crandall dostrzegł nierówny wężyk sympatyków,wśród których znajdowało się również kilku prominentnych przed-stawicieli rodziny Rojo, zmierzający w kierunku Davida Lane'a Dil-becka.Zgrabnym ruchem schował zdjęcie do kieszeni smokinga izaproponował Mordecaiowi, że spotka się z nim na górze w aparta-mencie gościnnym. Doskonale odparł adwokat. Liczyliśmy na trochę prywat-ności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]