[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niech zresztą zostanie, niech idzie na tę wycieczkę w góry.Znajdzienas łatwo w Międzyzdrojach.Agnieszka obudziła się, kiedy słońce stało już wysoko na niebie.Na stoliczku obokłóżka ktoś pozostawił dla niej talerzyk ze słodkim ciastem, spodek z dżemem i termos.- Css - posłyszała szept w przedpokoju - nie hałasuj, Joasiu, bo obudzisz.- Panią doktor? - spytał dziecięcy dyszkancik.- Nie.Koleżankę Marcina.- Aaa - powiedziała dziewczynka - to ja przyjdę do pani doktor jutro.- Przyjdź, przyjdź - i drzwi stuknęły, zamykając się za małym gościem.Agnieszka zsunęła się z tapczana.Książka telefoniczna leżała na jesionowym stolikuobok aparatu telefonicznego.Dziewczyna podniosła słuchawkę i wybierała numer, a czarna tarcza okręcała się zniepokojącym syczeniem.- Gabinet ministra - odezwał się męski głos.- Chciałabym mówić z panem ministrem.- W jakiej sprawie?- W.sprawie przylotu kosmonauty.- Gagarin wyląduje na Okęciu o trzynastej.Mogłaby pani zdobyć tę wiadomość wkażdej redakcji, u każdego milicjanta.- Kiedy mi nie o Gagarina chodzi.- A o kogo?- O kosmonautę, który przyleciał z planety innego systemu słonecznego i właśnie.- Droga pani - głos stał się niemiły, zirytowany - dziś nie prima aprilis!Odłożyła słuchawkę jak jadowitego węża.Nie uwierzono jej.Nie dostanie się doministra.Trzeba będzie prosić o pomoc państwa Więckowskich.To znaczy dopiero jutro.Amoże tymczasem poradzi coś pani Anna? Może Witold, który ma w Warszawie tylu znajo-mych?W każdym razie uzyskanie audiencji u ministra będzie trwało przynajmniej kilka dni.AJun pozostał sam na szczycie.Gdyby chociaż Marcin był przy nim!Szybko nakręciła numer międzymiastowej.Błękitne wody Bugo-Narwi rozlewały się szeroko, przecięte gdzieniegdzie żółtymiwzgórzami wałów, które miały zmienić bieg rzeki.Pani Anna przysłoniła ręką oczy.Ktośszedł do niej od strony migocącej w słońcu wody.Na pewno nie Witold, bo nie sterczały nadgłową idącego długie wędziska.Pani Anna przymknęła powieki.Wzrok jej nie dopisywał.Aprzecież kiedy Witold był chłopcem, odróżniała jego sylwetkę nawet w łódce na środku rzeki.„Kto to może być? - rozważała, wycierając mimowolnym ruchem ręce w kolorowąściereczkę i odstawiając z kolan na ławkę miskę z porzeczkami.- Na pewno jakaś kobieta, bow ręce trzyma coś różowego.Kwiaty, a może szal? Jedna z warszawskich kum, która chcewykorzystać wolne popołudnie na odpoczynek nad wodą? Czy też któraś z miejscowychdziałaczek z prośbą o pomoc w pilnej sprawie?”W każdym razie gościa należało poczęstować herbatą.Kruche ciasteczka i konfituryzawsze były w domu przygotowane na takie okazje.Piaszczysty wzgórek zasłonił zbliżającą się, teraz gość stanie się widoczny dopiero przyfurtce.- Dzień dobry - posłyszała za sobą znajomy głos.- Agnieszka! - wykrzyknęła, odwracając się.- Córuchna.Nie poznałam ciebie z daleka!Tak cicho podeszłaś.Że też Lord państwa Kopińskich nie zaszczekał.Od razu domyśliłabymsię, że to ty idziesz naszym skrótem!- Przyzwoity pies nie obszczekuje swoich przyjaciół - powiedziała Agnieszka.- Może jesteś zmęczona, głodna? Na obiad jak zwykle ryby.Witold dostarcza codzien-nie świeżych.Ale ty wolisz zsiadłe mleko, ser i jajka, prawda?- Oczywiście, że tak!- Więc skocz, córeńko, do naszej znakomitej l o d ó w k i i wyjmij te wiktuały.A niechciałabyś wypocząć?- Dziękuję.Wyspałam się u rodziców Marcina, mojego pomocnika ze stacji.O którejprzyjdzie Witold?- Prawdopodobnie o zmroku, jak co dzień! Dzięki tobie zjem obiad o właściwej porze, inie sama.Mały dom, opleciony dzikim winem, uginał się po prostu pod masą liści i pędów.Wmiskach na ławie czerwieniły się porzeczki.Widok był tak znany i swojski, że dziewczynazapomniała na chwilę o wszystkich kłopotach.Przebiegła podwórko i u stóp wzgórza, na którym rosły owocowe drzewa, pochyliła sięnad studnią.Chłodny, wilgotny łańcuch sparzył jej ręce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]