[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Laskę oparł sobie o udo.Ponad połowa miejsc była zajęta.Grant odbywał swoją poranną sesję, którą regularni bywalcy nazywali jego dzi-wactwem".Takie nieoficjalne spotkanie.Grant nie był już księdzem, ale ksiądz nadal w nim tkwił.Lubił powiedzieć ranokilka słów do tych, którzy przyszli się pomodlić.%7ładnych słodkich słów czy też straszenia buchającym ogniem i siar-ką.Raczej łagodna obserwacja, głównie na temat optymizmu i radości życia.Potem przychodziła pora na odrobinęmuzyki.Muzyka była zawsze.Tego ranka grał Danny Boy.Wydobywał piękne, pełne żałości tony.Jego moc połaskotała mnie w skórę.Człowiekprzy pracy.Jedyna znana mi osoba, która potrafiła połączyć to co przyziemne z tym co nadprzyrodzone.Przychodziło mu to z łatwością.Podziwiałam jego grację.Grał, udając, że to tylko moment rozrywki, a jednocześniesubtelnie, cicho przebudowywał aury zgromadzonych.Ludziom robiło się lekko na duszy, ogarniało ich poczucienadziei, otwartych możliwości.Desperacja znikała.Grant potrafił wykreować w każdym radość życia.Z wyjątkiem mnie.Tylko na mnie nie umiał wpłynąć.Zresztą idobrze.Miałam własne sposoby doświadczenia szczęścia - polegałam na krótkich chwilach.Na wspomnieniach,które się ze sobą łączyły niczym patchwork albo sceny z filmu.Niczym western, gdzie samotny rewolwerowiec stajenaprzeciwko całej armii przeciwników.Mierzy się ze złymi intencjami i kiepskimi szansami.Wśród słuchaczy zobaczyłam kilku zombie pogrążonych w rozmyślaniach.Igrasz z ogniem, powiedziałam w myślach do Granta.Nie mogłam pozbyć się niepokoju, bałam się o niego.Odmieniał dusze i demony tylko za pomocą muzyki.Bałam się, że któregoś dnia odmieni sam siebie.Usłyszałam tupot.Wyszłam przed kaplicę.Mary pędziła w moją stronę co sił w nogach.Miała na sobie sukienkęw gigantyczne słoneczniki i ogromny, sięgający kolan, bezkształtny sweter w koty wielkie jak piłka do nogi.Zwiędłewargi miała niestarannie pomalowane czerwoną szminką.Niewiele brakowało, a przebiegłaby obok mnie i wpadłaprosto do kaplicy, ale się zatrzymała.Wbiła we mnie dzikie spojrzenie.- Ktoś właśnie popełnia grzech.- Grzech - powtórzyłam.- Grzech - syknęła niecierpliwie i wskazała za siebie.- Morderstwo.Zamrugałam.Z trudem zbierałam myśli.W końcu rzuciłam się biegiem.Nie miałam pojęcia, dokąd gnam.Nastawiłam uszu i usłyszałam jakieś wrzaski na końcu krętego korytarza.Brzęk tłuczonego szkła, okrzyki przerażenia.Brzmiało to tak, jakby dzwięki dochodziły z holu.Skręciłam, prawiestaranowałam kobiety z dziećmi w obszarpanych ciuchach, które oglądały się za siebie.Na końcu korytarza, przy wejściu, koło kontuaru wolontariuszy zobaczyłam postawnego mężczyznę w luznychszarych spodniach i bardzo długim brązowym płaszczu.Wyglądał jak niedzwiedz.Brudna, potargana, wilgotna bro-da.Owłosione ręce przypominały rękawice do bejsbolu.Zombie.Jeden ze stałych bywalców, nawrócony przez Granta.Na ziemi przed nim leżał Byron.48Wytężyłam wzrok aż do bólu.Chłopiec był przytomny, ale mocno poturbowany.Nie mógł wstać.Z przerażeniempatrzyłam, jak brodacz kopie go ciężkim buciorem w plecy.Byłam za daleko, żeby go powstrzymać.Inni próbowali interweniować, ale wielki zombie szalał jak dzikie zwierzę.Rex stanął między nim a chłopcem.Miał rozciętą nogę, mocno krwawił.Na podłodze walało się pełno szkła.W oczach brodacza płonął gniew.Gniew igłód.Sycił się bólem i strachem - czystą, surową energią.Oczami wyobrazni zobaczyłam, jak spija je słomką.Zauważył, że się zbliżam, i mina mu zrzedła.Znowu krzyknął coś do innych zombie - tym razem ostrzeżenie.Za pózno.Rex odskoczył, gdy ja z rozpędu wbiłam się w brodacza.Wpadłam na niego z takim impetem, żeścięłam go z nóg.Poleciał na ścianę.Usłyszałam trzask i łoskot, na głowę posypał mi się tynk.Zombie jednak nieprzestał walczyć.Oczy wychodziły mu z orbit.Ogarnęło go istne szaleństwo.W życiu nie widziałam żadnego z nichtak rozwścieczonego.Wstał.Ruszyłam za nim.Zagryzłam zęby, gdy chwycił mnie za ramię i mocno potrząsnął.Nie puszczał.Zacząłkrzyczeć.Chłopcy poruszyli się niespokojnie.Znili o przemocy.Znił im się zapach zombie.Złapałam go za krocze.Demony-pasożyty czują ból, gdy są w ludzkiej skórze.Z całej siły zacisnęłam dłoń.Jegoluzne spodnie ułatwiały mi zadanie.Puścił moje ramię i próbował mnie uderzyć, ale się uchyliłam.Pociągnęłam goprzy tym jeszcze mocniej, co tylko sprawiało mu więcej bólu.Zatoczył się.Upadł do tyłu ciężko jak kłoda.Aż się podłoga zatrzęsła.Postawiłam mu nogę na szyi, zanim zdążyłzwinąć się w kłębek.Nie podniósł na mnie wzroku, więc trzepnęłam go po policzkach i szarpnęłam za brodę.Zadygotał.Był czerwony na twarzy, oddychał z trudem.Nagle odzyskał jasność umysłu.Patrzył na mnie tak, jakby właśnie do niego dotarło, że zaraz umrze.Ledwie się kontrolowałam.- Rex, zabierz stąd tych ludzi.- Nie, Tropicielko.Odwróciłam głowę i spojrzałam mu prosto w oczy.- Rób, co każę, albo będziesz następny.- Na twoim miejscu bym jej posłuchał - odezwał się Grant.Zerknęłam na niego przez ramię.Stał za nami cichy, przyczajony jak wilk.Kostki dłoni mu pobielały od ściskaniagłówki laski.W drugiej ręce trzymał flet.Zombie pode mną zaczął się szarpać.Opadłam na niego ciężej i huknęłam pięścią w podłogę tuż przy jego głowie,aż popękały kafelki.- Nawet nie próbuj zrobić mnie w konia.Tylko pomyśl, żeby wstać, a tak cię załatwię, że się nie pozbierasz.Zombie zamarł.Wszyscy zamilkli.Przed oczami tańczyły mi czarne płatki.Rex powiedział coś ściszonym głosem.Usłyszałam szuranie stóp i przerywane pomruki.Kątem oka widziałam rozciągniętego na podłodze Byrona.Miałzamknięte oczy.Był nieprzytomny.Wszystko we mnie znieruchomiało.Twarz chłopca wyglądała strasznie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]