[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy zbliżaliśmy się do kościoła, tłum zgęstniał i poczułem,że Caroline sztywnieje.Ująłem jej dłoń wczarnejrękawiczce.395.- Chcą okazać szacunek, nic więcej - powiedziałem cicho.Uniosła drugąrękę do twarzy, chcącsię zasłonić przed natarczywymi spojrzeniami.- Patrzą na mnie.O co im chodzi?Zcisnąłem jej palce.- Bądz dzielna.-Nie wiem, czy potrafię.- Owszem, potrafisz.Spójrz na mnie.Jestemtutaj.Nie zostawięcię.- Nie, nie zostawiaj!- szepnęła, zwracając ku mnie twarz,jakbyzatrwożonatą myślą.Rozdzwoniły się dzwony, dziwnie głośne i płaczliwe w rześkim,nieruchomym powietrzu.Caroline szła ze spuszczoną głową, uwieszona ciężkona moim ramieniu, lecz gdy znalezliśmy się wkościele,ogarnął ją spokój, wystarczyło bowiem przebrnąć przez całą uroczystość, przestrzegającokreślonej procedury.I tak też zrobiła, w tensamsumienny, a zarazem powierzchowny sposób,w jaki wypełniałaswojeobowiązki w ciągu ostatnich dni.Po raz pierwszy usłyszałem,jak śpiewa.A śpiewała tak,jak mówiła, czysto i dzwięcznie, starannie artykułując słowa.Msza nie była długa, ale pastor Spender znał panią Ayres od wielulat i nie oparł się pokusiewygłoszenia krótkiego przemówienia.I podobnie jak wieluinnych ludzi ostatnimi czasy, określił ją mianem"damy w starym stylu".Powiedział, że należała do innej, piękniejszejepoki, jakby chodziło o osobę znacznie starszą, bezmała ostatniąprzedstawicielkę pokolenia.Wspomniał śmierć jej córeczki Susani wyraził przekonanie, że zapewne pamiętamy ją prawiewszyscy.PaniAyres, przypomniał, owegodnia szła za trumną i zapewne wsercupodążała za nią przez resztężycia.W obliczu tragedii jej śmierci,dodał, niepozostajenam nic innego jak czerpaćotuchę z wiary,iżnareszcie było jej dane połączyć się z córką.Rozglądając się po zgromadzonych, zobaczyłem, że wieleludzize smutkiem kiwa głowami.Naturalnieniktz nich nie widziałpani396Ayres w ostatnich tygodniach życia, kiedy to tkwiła w szponach iluzjitak przemożnejiabsurdalnej, iż zdawało się to kłaść cieniem na otaczająceją przedmioty codziennego użytku.Leczgdy skierowaliśmysię w stronę cmentarza, przyszło mi do głowy, że może Spendermiałrację.Urok ani cień nie istniały, nie było żadnej tajemnicy.Wszystkobyło niezwykle proste.Caroline nieponosiła żadnej winy, podobniejak dom, ten zlepek cegieł i zaprawy murarskiej, a paniAyres, nieszczęśliwa pani Ayres, wreszcie miała odzyskać utracone dziecko.Odmówionomodlitwy, opuszczono trumnę i mogliśmy sięoddalić.Ludzie zaczęli podchodzić do Caroline,żeby złożyć jej kondolencje.Jim Seeley z żoną podali jejręce.Ponich przyszła kolej na Mauric'aBabba, anastępnie na Grahama i Annę.Postali przy niej chwilę,a kiedy rozmawiali, zobaczyłem, że Seeley został z tyłu i patrzy znacząco wmoją stronę.Po chwili wahaniaruszyłem w jegostronę.- Ponury dzień - mruknął.- Caroline jakoś się trzyma? - Zważywszyna okoliczności, całkiem niezle - odpowiedziałem.-Jest tylko trochę rozkojarzona.Obrzucił jąprzelotnym spojrzeniem.- To naturalne.Powoli wszystko zacznie do niej docierać.Grunt,że ma ciebie, prawda?- W rzeczy samej.-Słyszałemplotki.Chyba mogę ci pogratulować?- Nie czas i miejsce na powinszowania - odparłem.- Ale.-spuściłem głowę, zadowolony, choć nieco skrępowany -.tak.Poklepał mnie po ramieniu.- Bardzo sięcieszę.-Dzięki,Seeley.- Cieszę się też ze względu na Caroline.Bóg jeden wie, że zasługuje na odrobinę szczęścia.Na twoim miejscu długo bym niezwlekał.Zabierz ją stąd,jedzcie namiły miesiąc miodowy.Zacznijcieod początku.- Mam taki zamiar - zapewniłem go.-To rozumiem.397.Odszedł, ponaglany przez żonę.Caroline rozejrzała się, jakbyszukała mnie wzrokiem, i ponownie stanąłem u jej boku.Znówuwiesiła się ciężko mojego ramienia; pragnąłem zcałego sercaodwiezć jądo Hundreds ipołożyć spać.Zaprosiliśmyjednak paręosób nakonwencjonalny poczęstunek; nastąpiła chwilazamieszania,podczas której próbowaliśmy ustalić, kto jedzie z kim, kogo wcisnąćdo samochodówprzedsiębiorcy pogrzebowego, a kogo do prywatnych.Zwiadomy narastającego napięcia Caroline, wysłałem ją do domuw samochodzie wujostwa zSussex, asam pobiegłem po swojegoruby,w którym prócz mnie zmieściło sięjeszcze trojepasażerów:Desmondowie oraz pewien przypadkowy młodzieniec niecopodobny do Rodericka,któryokazał się kuzynemCaroline ze strony ojca.Wydawał sięmiłymi sympatycznym chłopcem, ale śmierć pani Ayresnie wywarła chybana nimwiększego wrażenia, gdyż przezcałą drogęusta mu się nie zamykały.Nie był w Hundreds od ponad dziesięciulat inie mógł siędoczekać,żeby zobaczyć dwór.Dawniejprzyjeżdżałtu z rodzicami, wyjaśnił, i zachował wiele miłych wspomnieńna tematdomu,ogrodu oraz parku.Przycichł, kiedy wjechaliśmy na zarośnięty podjazd
[ Pobierz całość w formacie PDF ]