[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Co ci powiedziałem? - spytał Drakkainen, ponownie lekko poruszając ostrzem doprzodu.- Rzućcie broń! - krzyknął Kungsbjarn.- Wszyscy!Rozległ się brzęk wielu ciężkich narzędzi z drewna i kutej stali spadającychrównocześnie na kamienny dziedziniec i Drakkainen uznał, że to jeden z piękniejszychdzwięków, jakie słyszał ostatnio.Nachylił się do zakładnika.- Co jeszcze?- Przyprowadzcie ich konie i przynieście rzeczy! - zakrzyknął styrsman.- Niech niktnie śmie sięgnąć po broń!- No.A teraz poczekamy.- Jego druh i tak zginął! - zaskrzeczał Płaczący Lodem i stęknął mimowolnie, kiedyszczerbate ostrze przesunęło się kawałek tam i z powrotem.Krew potoczyła się szkarłatnymiwężykami po jego szyi, ale to nie był wielki krwotok.Skóra została przecięta na dwamilimetry na odcinku jakiegoś półtora centymetra.Za to bolało.- Robisz tylko to, na co pozwolę - wysyczał Drakkainen.- Teraz masz milczeć ioddychać.Nic więcej.Ludzie Kruki trwali wokół nich murem, bladzi i roztrzęsieni z wściekłości, alespoglądali tylko niepewnie i nikt nic nie robił.Najwyrazniej nie spotkali się dotąd z takąsytuacją.Kilku jednak wykrzesało z siebie inicjatywę i poszło po konie.- Spalle, widać gdzieś Grunaldiego, Powoja i Filara?! - zawołał.- Njegatijf! - odkrzyknął tamten służbiście.- A po ludzku?- Nie widzę!Drakkainen czuł, że Kungsbjarn dygocze pod jego ramieniem, próbuje przełknąć ślinętak, żeby nie poruszyć grdyką, i zobaczył, że tamten przewraca oczami jak koń, usiłującdojrzeć własny przecięty bok szyi, co z zadartym podbródkiem nie było takie łatwe.Tłum zaczynał szemrać złowrogo.Taki pat nie mógł trwać za długo.- Mają zniknąć z dziedzińca i z całej drogi do głównej bramy.Do środka, natychmiast!- tchnął Krukowi do ucha.- Wszyscy prócz tych, którzy prowadzą nasze konie.- Wszyscy precz z dziedzińca! Dajcie im drogę do bramy! Nikogo ma tam nie być!Tutaj tylko ci z końmi i rzeczami!- Słyszycie styrsmana - zawołał ktoś.- Robić, co mówi!- Rozsądny się pojawił - skomentował Vuko.- Jest jeszcze dla was nadzieja.Tłum zrzedniał i zaczął się wycofywać, sarkając półgłosem.Podchodzili ostrożnie doróżnych wierzei, widać było, że czają się na krużgankach i tkwią przy oknach, ale na to niemożna było nic poradzić.Na przyprószonym śniegiem dziedzińcu zostało tylko kilkanieruchomych ciał, porzucone miecze i łopocący ogień w kutych koszach.Czekali.W górze wciąż krakały kruki.Po kilku szarpiących nerwy minutach rozległ się kamienny, dzwięczny stukot kopyt inadeszli ponurzy woje prowadzący konie Nocnych Wędrowców, niosący sakwy i zawiniątkoz bronią.- Położyć wszystko na ziemi i cofnąć się! Puścić konie! - zawołał twardo Drakkainen.- Przyprowadzić trzy dodatkowe osiodłane wierzchowce, tylko migiem.Chcesz coś dodać,misiu? - Nachylił się do zakładnika i lekko nacisnął ostrze.- Róbcie, co mówi!- Spalle, sprawdz, czy nic nie brakuje.Spalle opuścił miecz i przyklęknął przy stercie bagaży.- Chyba wszystko!- Jeden pakiet z opatrunkiem i krótką linkę do pętania, biegiem! Szykować konie,sarkofag między dwa wierzchowce.Ponaciągaj i naładuj arbalety.Głóg, pomóż mu, N Dele,do szyku, zamknij trójkąt, jeśli mogę prosić.- Stój, kto idzie?! - wrzasnął Głóg, unosząc naciągniętą i właśnie naładowaną arbaletę.- Ogień i Drzewo, dudku! - wrzasnął Grunaldi, chowając się z powrotem za drzwiami.- Wszyscy cali?! Macie więznia?! - krzyknął Drakkainen.- Powój cięty w nogę.Może chodzić, tylko kuśtyka.Więzień jest.Wyszli na dziedziniec, Grunaldi w lekko wgniecionym i przekrzywionym nie swoimhełmie szedł przodem, z tyłu szedł brodaty, wysoki rudzielec w skórzanej czapeczce, a nakońcu Powój podskakujący na jednej nodze, z drugą przewiązaną przesiąkniętymi szarpiamioddartymi od czyjejś koszuli, ciężko wsparty na ramieniu Filara, obaj ze zdobycznymimieczami w ręku.- Nawet nie od razu się zorientował, że za nim idziemy - tłumaczył Grunaldi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]